Przez 581 dni byłem tylko numerem - recenzja

Są książki, które zmieniają postrzeganie świata. Całkiem.
Są książki, które otwierają oczy i dusze. Na zawsze.
Są książki, które zamieszkują w sercu na wieczność.
Są ludzie, którzy zostają z nami i w nas, wnikają w pamięć i są. Po prostu są...
Jest
książka-pamiętnik Franciszka Knapczyka „Przez 581 dni byłem
tylko numerem” napisana przez Agatę Pakułę. Jednak ta
książka robi coś jeszcze – wstrząsa, rani i wywołuje bunt.
Rodzi się niezgoda na to, czym los obarczył ludzi 1 września 1939
roku. Pytasz się – dlaczego? Za co? Czy można TAKIE COŚ zgotować
ludziom? Historia udowadnia, że tak, a ta publikacja to dowód, że
tak było, że to się stało – wręcz dokonało – i że są
ludzie, którzy przez owo piekło przeszli.
W
dniu 1 września 1939 roku świat utracił wszelkie kolory. Marzenia
przysypały gruzy walących się domów, radosny śpiew zagłuszyły
wybuchy bomb, salwy z karabinów maszynowych i jęki ludzi leżących
z otwartymi ranami. Uśmiechy zmazały łzy, odwagę zastąpił
strach. A to wszystko podlał krwawiący ból.
Wszystko
stało się czarne i szare od kurzu. Jedynie dym z kominów
krematoryjnych był biały i gaz uśmiercający, który był
bezbarwny i niewidoczny – jak śmierć, której nie widać, a stale
towarzyszy u boku. Ludzie też utracili kolory – całkowicie.
Ludzie stali się masą głodnych, wyrzuconych, pozbawionych nadziei
istot. Stali się tłumem, w którym jednostka traciła na znaczeniu.
Stali się stadem prowadzonym na rzeź, lecz wcześniej były bite,
poniżane i głodzone, by w konsekwencji trafić nie tyle do ubojni,
ile do komory gazowej zwanej łaźnią z natryskiem. Ale tego
tytułowy bohater, Franciszek Knapczyk nie wiedział.
Dowiedział się dopiero w 1972 roku, gdy ponownie stanął na ziemi
Mauthausen z wycieczką w 27. rocznicę wyzwolenia obozu.
Miał zostać zagazowany, miało go już nie być.
A
jest. I wraca do przeszłości, do tego, czego człowiek do śmierci
nie może wymazać z pamięci. Alzheimer byłby zbawieniem, bo mózg
cały czas przechowuje w sobie klatki z czasu zza drutu kolczastego.
Wszystko wraca i trzeba ogromnej siły i odwagi, by ponownie
przekroczyć bramę obozu i postawić stopy na ziemi upodlenia.
Był
rok 1943, 16 września, gdy gestapo aresztowało Franciszka i
z krwią cieknącą po nogach wywiozło do więzienia politycznego w
Nowym Sączu. Tam był torturowany, przesłuchiwany i głodzony. 2
października 1943 roku pociągiem towarowym przewieziono go do
Oświęcimia i tu dostał numer obozowy 153337. Franciszka
Knapczyka oznaczono cyfrą, którą od teraz był. Był numerem,
który przy każdej kontroli musiał głośno podawać w języku
niemieckim. W Mauthausen dostał inny – 5880, lecz ostatecznie, w
1944 roku stał się numerem 45101. Stał się nikim w
tabelach statystyki, oznaczony, jak bydło...
Ciężka praca fizyczna, terror, głód. Chodzenie boso po zamarzniętej ziemi, choroby, kilkugodzinne apele obozowe w zimie, brak odpoczynku i ciągłe poniżanie. Taka w zarysie byłą codzienność. Budziłeś się rano z marzeniem, by dożyć do wieczora. Wieczorem padałeś z nadzieją, by dożyć do jutra, do pobudki. Permanentny strach, jak druga skóra, przywierał do człowieka. Strach o własne życie, podczas gdy sił ubywało...
Franciszek Knapczyk przeżył.
Bóg się zlitował, uratował.
Bóg wyciągnął rękę do ludzkiego szkieletu o numerze 45101 i wyciągnął go oddając życiu.
Po latach ocalały Franciszek znajduje w sobie dość siły, by wrócić do piekła zza zasieków. By wrócić do tragedii, strachu i paniki. By wrócić tam, gdzie człowiek nigdy nie powinien być.
Jakże to wszystko niepojęte – dla nas.
Jakże to wszystko niezrozumiałe.
Jakże to boli. Krwawi. Jątrzy.
Serce
nie może bić, brakuje oddechu, brakuje łez, brakuje słów.
„Przez 581 dni byłem tylko numerem” - Przeczytaj. Zamknij. Przytul do piersi. Zamknij oczy. Oddaj hołd – inaczej nie można.
„Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie ... „