Fragmenty z książki Przedrzeźniacz – Walter Tevis

Obrazek artykułu
Premiera już 15 lipca. Książkę przełożył Robert Waliś.

Idąc Piątą Aleją o północy, Spofforth zaczyna pogwizdywać. Nie zna tytułu tego utworu ani go on nie obchodzi; to złożona melodia, którą często gwiżdże wsamotności. Jest nagi od pasa wgórę ibosy, ubrany tylko wspodnie wkolorze khaki; czuje pod stopami starą zniszczoną nawierzchnię. Chociaż idzie środkiem szerokiej alei, po obu stronach widzi kępy trawy oraz wysokie chwasty wmiejscach, gdzie chodnik dawno temu popękał isię powykruszał, czekając na naprawy, których nikt nigdy nie wykona. Pośród traw odzywa się zróżnicowany chór owadów, rozlegają się odgłosy postukiwania ipocierania skrzydłami. Te dźwięki go niepokoją, jak zawsze otej porze roku, wiosną. Chowa masywne dłonie do kieszeni spodni. Potem, jako że jest mu niewygodnie, ponownie je wyciąga irusza truchtem, potężny ilekki, wysportowany, kierując się ku ogromnej bryle Empire State Building.

***

Drzwi do budynku miały oczy igłos, atakże durny mózg– ograniczony inieczuły.

– Zamknięte na czas remontu– oznajmiły, gdy Spofforth się zbliżył.

– Bądź cicho iotwieraj– odparł Spofforth, po czym dodał:– Jestem Robert Spofforth. Marka Dziewięć.

– Przepraszam pana– odpowiedziały drzwi.– Nie widziałem...

– Tak. Otwieraj ipowiedz ekspresowej windzie, żeby po mnie zjechała.

Drzwi przez chwilę milczały.

– Winda nie działa, proszę pana.

– Cholera– parsknął Spofforth.– No to pójdę schodami.

Drzwi się otworzyły, aSpofforth wszedł iruszył przez ciemny hall wstronę klatki schodowej. Przytłumił obwody bólu wnogach ipłucach, po czym zaczął się wspinać. Już nie pogwizdywał; jego złożony umysł skupił się wyłącznie na dorocznym postanowieniu.

Kiedy dotarł do krawędzi platformy, czyli najwyżej wmieście, jak tylko dało się stanąć, wysłał polecenie do nerwów wswoich nogach, awtedy przeszył je ból. Lekko się zachwiał, samotny pośród czarnej nocy, wysoko pod bezksiężycowym niebem, które rozświet­lały tylko blade gwiazdy. Pod nogami miał gładką, wypolerowaną powierzchnię; kiedyś, przed laty, niemal się na niej poślizgnął. Wtedy od razu pomyślał, zawiedziony: „Gdyby to się stało ponownie, ale na krawędzi”. Nic ztego.

Zbliżył się na dwie stopy do skraju platformy, awtedy, bez żadnego mentalnego sygnału, wbrew jego woli ipragnieniu, jego nogi znieruchomiały i jak zwykle zatrzymał się zwrócony twarzą ku Piątej Alei biegnącej wstronę przedmieść, ponad tysiąc mrocznych stóp nad jej twardą, kuszącą nawierzchnią. Próbował zmusić się do ruchu naprzód, przepełniony smutną, ponurą desperacją, skupiając się na pragnieniu spadnięcia zplatformy, chcąc tylko wychylić swoje silne iciężkie ciało zbudowane wfabryce: na zewnątrz, zdala od budynku, zdala od życia. Krzyczał wmyślach, domagając się ruchu, wyobrażając sobie, jak spada wzwolnionym tempie, elegancko ipewnie, na ulicę wdole. Pragnął tego.

Ale ciało– zczego od początku zdawał sobie sprawę– nie było jego własnością. Spoffortha zaprojektowali ludzie itylko człowiek mógł doprowadzić do jego śmierci. Krzyknął donośnie, wyciągając ręce na boki, wrzask furii poszybował nad cichym miastem. Jednakże nie mógł się ruszyć.

Spofforth stał samotnie na szczycie jednego znajwyższych budynków na świecie, unieruchomiony, przez resztę tej czerwcowej nocy. Od czasu do czasu widział światła myślobusów, niewiele większe od gwiazd, powoli przemierzające ulice opustoszałego miasta. Światła wbudynkach były wygaszone.

Wkońcu, kiedy słońce rozświetliło niebo nad East River po jego prawej stronie oraz nad Brooklynem, do którego nie prowadziły
żadne mosty, zaczęła wnim wzbierać frustracja. Gdyby obdarzono go kanalikami łzowymi, właśnie teraz zalałby się łzami, ale nie potrafił płakać. Światło stało się jaśniejsze; pod sobą dostrzegał zarysy pustych myślobusów. Widział malutką sylwetkę pojazdu Wykrywaczy jadącego Trzecią Aleją. Apotem słońce, blade na czerwcowym niebie, wybuchło nad opustoszałym Brooklynem izamigotało na powierzchni rzeki, zrówną świeżością jak uzarania dziejów. Spofforth cofnął się okrok, dalej od śmierci, której szukał przez całe swoje długie życie, auzupełniający go gniew zaczął słabnąć pod wpływem wschodzącego słońca. Będzie dalej żył ijakoś to ­
zniesie.

Ruszył wdół po zapylonych schodach, początkowo powoli, kiedy jednak dotarł do hallu, jego kroki były żwawe, pewne ipełne sztucznego życia.

Wychodząc zbudynku, odezwał się do głośnika na drzwiach:

– Nie pozwól na naprawę windy. Wolę się wspinać po schodach.

– Tak, proszę pana– odrzekły drzwi.

Słońce jasno świeciło, ana ulicy było kilkoro ludzi. Czarnoskóra staruszka wwyblakłej niebieskiej sukience przypadkiem otarła się ojego łokieć iuniosła rozmarzony wzrok ku jego twarzy.

Od 2 do 10000 znaków

Znajdź nas na Facebooku

Partnerzy

Subiektywnie o książkach
Dwumiesięcznik SOFA
Wydawnictwo Psychoskok
Wydawnictwo MG
Kuźnia Literacka
Zażyj Kultury
Fundacja  Polonia Union
Kulturalne rozmowy - Sylwia Cegieła
Sklep internetowy TylkoRelaks.pl
CoCzytamy.pl