Fragmenty z książki Dym i lustra Nell Gaiman
Wszystko to dzięki lustrom. Rzecz jasna, to utarty banał, ale też i
prawda. Iluzjoniści wykorzystują lusterka, zwykle ustawione pod kątem
czterdziestu pięciu stopni, od czasów epoki wiktoriańskiej, gdy ponad sto lat
temu rozpoczęto masową produkcję wiernych, czystych zwierciadeł. Zaczęło się od
Johna Nevila Maskelyne w 1862 r. i od szafy,
która dzięki przemyślnie umieszczonemu lustru skrywała więcej, niż
ujawniała.
Lustra to rzecz cudowna. Wydaje nam się, że mówią prawdę, ukazują nasze życie. Jeśli jednak ustawi się je właściwie, zaczną kłamać tak przekonująco, iż uwierzymy, że coś rozpłynęło się w powietrzu. Pudełko pełne gołębi, chorągiewek i pająków staje się puste, a ludzie ukryci w bocznych kulisach bądź budce suflera przemieniają się w płynące w powietrzu zjawy. Wystarczy odpowiedni kąt, by lustro zmieniło się w magiczną ramę, ukazującą wszystko, co umiemy sobie wyobrazić, a nawet kilka rzeczy, których nie potrafimy.
(Dym zaciera ostre kontury).
Opowiadania w pewnym sensie także są lustrami. Dzięki nim wyjaśniamy sobie, jak działa nasz świat, albo też, jak nie działa. Niczym lustra, opowiadania przygotowują nas na następne dni, odwodzą naszą uwagę od istot ukrytych w ciemności.
Fantastyka – a cała literatura pod takim czy innym względem jest właśnie fantastyką – to lustro. Krzywe, owszem, czasem skrywające prawdę, ustawione pod kątem czterdziestu pięciu stopni wobec rzeczywistości, niemniej jednak lustro, dzięki któremu możemy opowiadać sobie rzeczy niewidoczne w inny sposób. (Bajki, jak powiedział kiedyś G.K. Chesterton, są bardziej niż prawdziwe. Nie dlatego, że twierdzą, iż smoki istnieją, ale ponieważ mówią, że smoka da się pokonać).
Dziś właśnie zaczęła się zima. Niebo poszarzało. Zaczął padać śnieg i ustał dopiero po zmroku. Siedziałem w ciemności, patrząc na spadające płatki, migoczące i połyskujące w smugach światła, i zastanawiałem się, skąd się biorą historie.
Człowiek często zastanawia się nad takimi sprawami, jeśli zarabia na życie, wymyślając różne opowieści. Nie jestem do końca przekonany, czy to właściwe zajęcie dla dorosłego, ale już za późno: całkiem nieźle z tego żyję, świetnie się bawię i nie muszę zbyt wcześnie wstawać rano. (Kiedy byłem mały, dorośli ostrzegali mnie, bym nie wymyślał niestworzonych historii, bo w przeciwnym razie spotka mnie coś okropnego. Jak dotąd, okropieństwa te polegają na częstych wyjazdach za granicę i późnym wstawaniu).
Większość historii zebranych w tej książce powstała na zamówienie przeróżnych redaktorów, proszących o teksty do antologii („To antologia opowiadań o świętym Graalu”, „...o seksie”, „...bajek w wersjach dla dorosłych”, „...o seksie i grozie”, „...o zemście”, „...o przesądach”, „...i znów o seksie”). Kilka z nich napisałem wyłącznie dla siebie, po to, by pozbyć się pomysłu bądź obrazu, który utkwił w mej głowie, i przelać go bezpiecznie na papier – prawdę mówiąc, to świetny powód do pisania: uwalnianie demonów, wypuszczanie ich na swobodę – inne to zwykłe kaprysy, ciekawostki, które wymknęły się spod kontroli.
Kiedyś wymyśliłem historię, która miała stać się prezentem ślubnym dla przyjaciół. Traktowała o parze, która w prezencie ślubnym otrzymała opowiadanie. Sama historia nie była zbyt pocieszająca, i kiedy już ją wymyśliłem, uznałem, że raczej woleliby toster. Kupiłem im więc toster i do dziś dnia nie zapisałem swojej opowieści. Wciąż tkwi w mojej głowie, czekając na kolejną parę, która by ją doceniła.
W tej chwili (piszę ten wstęp ciemnogranatowym atramentem, wiecznym piórem, w notatniku w czarnej oprawie; mówię to na wypadek, gdyby interesowały was takie szczegóły) przyszło mi do głowy, że choć większość zebranych tu historii traktuje o miłości pod różną postacią, nie ma wśród nich zbyt wielu radosnych tekstów, opowiadających o miłości odwzajemnionej, i nie równoważą one innych opowieści, które tu znajdziecie. Poza tym istnieją też ludzie, którzy nie czytają wstępów, a zresztą, kto wie, może część z was któregoś dnia także stanie na ślubnym kobiercu? Zatem dla wszystkich, którzy czytają wstępy, oto historia, której nie napisałem (a jeśli nie spodoba mi się po zapisaniu, zawsze mogę skreślić ten akapit i nigdy się nie dowiecie, że przerwałem pisanie wstępu, by zająć się opowiadaniem).
Prezent ślubny
Gdy mieli już za sobą radości i kłopoty, związane ze ślubem, otaczające go szaleństwo i magię (oraz zdrową dawkę wstydu, z jakim przyjęli przemówienie weselne ojca Belindy, uzupełnione pokazem rodzinnych slajdów), gdy ich miesiąc miodowy dobiegł końca (dosłownie, choć nie w przenośni), a nowa opalenizna jeszcze nie zaczęła blaknąć w deszczach angielskiej jesieni, Belinda i Gordon zabrali się do odpakowywania ślubnych prezentów i pisania listów z podziękowaniami za każdy ręcznik i toster, sokowirówkę i maszynkę do robienia chleba, sztućce i talerze, łyżeczkę do parzenia herbaty, a także zasłony.
– W porządku – rzekł Gordon. – Duże prezenty załatwione. Co zostało?
– Te w kopertach – odparła Belinda. – Mam nadzieję, że to czeki.
Rzeczywiście, znaleźli kilka czeków, sporo bonów towarowych, a nawet bon książkowy za dziesięć funtów od ciotki Gordona, Marie, biednej jak mysz kościelna, lecz kochanej staruszki; Gordon wyjaśnił, że odkąd pamięta, na każde urodziny dostawał od niej bon książkowy. I wreszcie, na samym dole stosu natknęli się na dużą, brązową kopertę.
– Co to? – spytała Belinda.
Gordon otworzył kopertę i wyjął kartkę papieru barwy dwudniowej śmietanki, poszarpaną u góry i dołu i zapisaną z jednej strony na maszynie. Była to wyraźnie zwykła, maszyna do pisania, coś, czego Gordon nie oglądał od kilku lat. Powoli odczytał tekst.
– Co to jest? – dopytywała się Belinda. – Od kogo?
– Nie wiem – odparł Gordon. – Od kogoś, kto wciąż ma u siebie maszynę do pisania. Nie jest podpisany.
– To list?
– Niezupełnie – rzekł, po czym podrapał się po nosie i ponownie przeczytał maszynopis.
– I co? – spytała z irytacją. (Tak naprawdę nie była zirytowana, lecz szczęśliwa. Budziła się rankiem i sprawdzała, czy nadal jest tak szczęśliwa jak wówczas, gdy zasypiała poprzedniej nocy, albo gdy Gordon ją obudził, ocierając się o nią, czy też kiedy ona obudziła jego. I była). – Co to jest?
– Najwyraźniej opis naszego ślubu – powiedział. – Bardzo ładny. Proszę. – Wręczył jej przesyłkę.
Przebiegła po niej wzrokiem.
Był piękny wczesnopaździernikowy dzień, gdy Gordon Robert Johnson i Belinda Karen Abingdon przysięgli sobie, że będą się kochać, wspierać i szanować, aż do końca życia. Panna młoda była urocza i promienna, pan młody zdenerwowany, lecz niewątpliwie dumny i rozradowany.
Tak wyglądał początek. Dalej nieznajomy nadawca opisywał mszę i przyjęcie weselne, prostym, jasnym, zabawnym językiem.
– Urocze – westchnęła. – Co jest napisane na kopercie?
– „Ślub Gordona i Belindy” – odczytał Gordon.
– Nie ma nazwiska? Niczego, co wskazywałoby, od kogo to dostaliśmy?
– Mhm.
– Cóż, to bardzo urocze. Bardzo piękny gest – uznała. – Niezależnie od nadawcy.
Zajrzała do koperty, sprawdzając, czy czegoś nie przeoczyli, czy może nie kryje się tam liścik od jednego z jej przyjaciół (albo jego, czy wspólnych). Ale nie. Toteż z lekką ulgą na myśl, że nie musi pisać kolejnego listu z podziękowaniem, wsunęła kremową kartkę z powrotem na miejsce i schowała do pudełka wraz z kopią weselnego jadłospisu, zaproszeniami, stykówkami zdjęć weselnych i jedną białą różą z bukietu panny młodej.