„Życie i czasy Stephena Kinga” Lisy Rogak

Obrazek artykułu
Fanom grozy nie trzeba tłumaczyć kim jest Stephen King, choć o autorze tym prawdopodobnie słyszeli wszyscy. Książka Lisy Rogak przybliża sylwetkę pisarza, który w pewnym stopniu ukrywa się za murem zbudowanym z mrożących krew w żyłach pozycji. A czego obawia się King?
Niektórzy zastanawiają się jakim człowiekiem jest Stephen King prywatnie? Czy zdolność tworzenia przerażających historii w jakiś sposób odwzorowuje naturę pisarza? Lisa Rogak w biografii Kinga postanowiła odpowiedzieć na te pytania i wyjaśnić czytelniom dlaczego warto sięgać po twórczość jednego z bardziej płodnych autorów.

Wiemy, że dzieła Kinga tłumaczone na wiele języków osiągają milionowe nakłady na całym świecie. Książki mrożące krew w żyłach są jednak swego rodzaju barykadą za którą Stephen King ukrył siebie i swe lęki. Lisa Rogak cofając się, aż do dzieciństwa Kinga stopniowo przeprowadzi nas do dnia dzisiejszego. Dziś wielki autor, w pewnym momencie stracił bowiem nadzieję na sukces, popadł w alkoholizm i narkomanie. Dźwigniecie się musiało być karkołomnym zadaniem, utrzymywanie na powierzchni jeszcze trudniejsze ale przecież „jedynym sposobem na powstrzymanie nieustannie narastającego strachu jest pisanie”…

Fragment z książki:


Strach rządzi każdą sekundą życia Stephena Kinga. Otacza go i osacza. Dla wielbicieli jego twórczości to stwierdzenie nie jest niczym zaskakującym. Każdy, kto przeczytał choćby jedną z jego powieści, musi zdawać sobie sprawę, że nawet najbardziej niewinnie zaczynające się historie są jedynie zapowiedzią prawdziwego horroru.

Często w ostatnich latach King publicznie przedstawiał niezwykle długie listy rzeczy, które go przerażają: ciemność, węże, szczury, pająki, gąbczaste przedmioty, psychoterapia, deformacja, zamknięte przestrzenie, niemoc twórcza, latanie… W zasadzie możecie do tej wyliczanki dodać wszystko, co tylko przyjdzie wam do głowy. Rejestr lęków Kinga jest bowiem nieskończenie długi. On sam trochę ironicznie twierdzi, że miejscem jego stałego zamieszkania powinna być Ludowa Republika Paranoi.

Jego traktat na temat triskaidekafobii, czyli chorobliwego lęku przed liczbą trzynaście, jest tekstem niezwykle odkrywczym. Pisarz wyznaje w nim: „Liczba trzynaście wciąż przyprawia mnie o lodowate dreszcze”. „Kiedy piszę, nie jestem w stanie zatrzymać się na trzynastej stronie lub na wielokrotności trzynastki. Dlatego nie przestaję uderzać w klawiaturę, dopóki nie oddalę się od trzynastki na tyle, na ile to tylko możliwe”.

I dalej: „Zawsze kiedy wchodzę po schodach z tyłu mojego domu, ostatnie dwa kroki zamieniam w jeden dłuższy, żeby ich trzynaście stopni zamienić w dwanaście. W końcu na angielskie szubienice do początku dwudziestego wieku nieprzypadkowo prowadziło trzynaście schodów… Kiedy czytam, nigdy nie zatrzymuję się na stronach dziewięćdziesiątej czwartej, sto dziewięćdziesiątej trzeciej, trzysta osiemdziesiątej drugiej, czyli tych, których suma cyfr daje trzynaście”.

I tak to wygląda. King – który woli, kiedy mówi się do niego Steve – idealnie wpisał swoje lęki i obawy we własną twórczość. Jednocześnie pisanie stało się dla niego sposobem na ich obłaskawienie i ujarzmienie. Nazwane i opisane miały przestać go dręczyć.

Tyle że nawet on sam w to nie wierzy.

Jedynym sposobem na powstrzymanie nieustannie narastającego w nim strachu jest nieustanne pisanie. Gdy tylko zaczyna tworzyć jakąś historię opowiadającą o konkretnej fobii, ta na pewien czas znika. Pisze więc prawie bez przerwy, w szaleńczym, wściekłym tempie. Podczas całej swojej literackiej kariery nauczył się jednego – kiedy tylko zatrzymuje pióro, przestaje miarowo stukać palcami w klawiaturę komputera, a monitor ciemnieje, strach i obawa atakują ze zdwojoną siłą.

Mimo ogromnej niechęci do terapeutów wybrał się kiedyś na rozmowę z jednym, a dokładniej jedną, z nich. Kiedy zaczął wyliczać dręczące go lęki, terapeutka nagle mu przerwała i poprosiła, aby wyobraził sobie niewielką kulę – taką, którą jest w stanie zamknąć w dłoni, i włożył do niej wszystko, czego się boi. Jedyne, co mógł zrobić, to szybko wziąć nogi za pas. Na odchodnym rzucił tylko: „Pani zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że całe moje życie to jeden wielki strach. Mam w sobie tyle lęków, że może udałoby mi się je zamknąć w piłce do gry w futbol. To najmniejszy rozmiar kuli, który przychodzi mi do głowy”.

Pewnego razu, kiedy Steve był gościem Dennisa Millera w jego nieistniejącym już telewizyjnym show, odkrył w prowadzącym bratnią duszę i współobywatela Ludowej Republiki Paranoi. Otóż kiedy w pewnym momencie mężczyźni zaczęli dzielić się swoimi obsesyjnymi obawami przed lataniem, King wyjawił Millerowi osobliwą teorię o tym, że to kolektywny strach ludzi zamkniętych w kupie żelastwa lecącego w powietrzu chroni samolot przed katastrofą.

„Dokładnie” – przytaknął Miller ze zrozumieniem. „To sztywność naszych przerażonych ciał podtrzymuje jego skrzydła”.

Steve niezupełnie to miał na myśli.8 Tłumaczył sobie ten fenomen nieco inaczej: „To jest zjawisko psychiczne i każdy, kto ma przynajmniej połowę mózgu, doskonale wie, że to nie powinno działać. Kiedy na pokładzie są trzy, cztery osoby panicznie bojące się latać, to one są w stanie podtrzymać tę maszynę w powietrzu. Jeśli nie ma nikogo, kto umiera ze strachu, wtedy naprawdę należy zacząć się bać. Takie rejsy zazwyczaj kończą się tragedią. Wierz mi. Wiem, o czym mówię”.

Na widowni rozległo się kilka nerwowych śmiechów. Oślepieni blaskiem reflektorów mężczyźni tylko zmrużyli oczy, po czym spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Zupełnie jakby mówili: „Oni myślą, że my tylko żartujemy”.

* * *
ž Kim byłby Stephen King bez swoich lęków? Jest przecież człowiekiem rozpaczliwie do nich przywiązanym. I trzyma się ich tak mocno, jak kiedyś alkoholu i narkotyków. Przyznawał to wielokrotnie. Ze swojej walki z używkami nigdy nie robił tajemnicy.

„Wszystkie substancje uzależniające są częścią mrocznej strony naszej natury” – mówił. „Wydaje mi się, że jest ona elementem pewnego obsesyjnego układu, który sprawia, że stajesz się pisarzem, bo chcesz przelać to wszystko na papier. Dla mnie pisanie to także forma uzależnienia. Jeśli idzie mi źle albo wcale, świadomość, że nie pracuję, po prostu nie daje mi żyć”.

Niesamowite było to, że poważne uzależnienie od alkoholu i narkotyków nie szkodziło jego twórczości. Nigdy nie pisał mniej albo gorzej, kiedy był pod wpływem którejś z substancji chemicznych. Sam później, gdy już uporał się z nałogami, ze zdziwieniem stwierdzał, że mimo uzależnienia jego pisanie wciąż trzymało poziom. Było to zaskakujące zwłaszcza w przypadku powieści i opowiadań, które powstały w okresie jego najsilniejszego zapadania się w otchłań nałogu. Jeszcze bardziej niezwykłe było to, że – jak przyznawał – procesu pisania pewnych książek, takich jak choćby „Cujo”, zupełnie nie pamiętał. To bardzo go niepokoiło, gdyż zwykł traktować swoje powieści i opowiadania jak starych kumpli, do których co jakiś czas wracał, przeglądał na nowo i poprawiał, przypominając sobie źródła inspiracji i impulsy, które sprawiły, że dana historia powstawała w jego głowie…

Pisanie horrorów i opowiadanie historii tak zakorzeniło się w nim przez te wszystkie lata, że codzienne przerzucanie na papier tysięcy słów stało się jego drugą naturą – mimo nieustannego katowania organizmu dużymi ilościami alkoholu i narkotyków, które z łatwością wystarczyłyby do zabicia niejednego studenta przywykłego przecież do weekendowych balang. Warto tu zwrócić uwagę na legendy, które on sam kreował, opowiadając w wywiadach o swoim pisaniu. Przez lata utrzymywał na przykład, że pracuje codziennie, a na przerwy pozwala sobie tylko trzy razy do roku: czwartego lipca, w dniu urodzin i na Boże Narodzenie. Nie było to prawdą. Jak wyznał kiedyś, nigdy nie umiał powstrzymywać się od pisania, a kłamał, bo był przekonany, że gdy opowie fanom o tym, jak robi sobie wolne od tworzenia, wyda im się bardziej ludzki. Nie zdawał sobie sprawy, że dopiero dzięki publicznemu przyznaniu się do słabości i uzależnień stał się dla swoich wielbicieli człowiekiem z krwi i kości.

* * *
Chociaż przez lata uznawał się za nieugiętego czciciela literatury klasy B – sam siebie określał przecież mianem Big Maca wśród pisarzy – nie czuł się dobrze w centrum uwagi. Został ikoną literatury popularnej w dość ekspresowym tempie, bo zaledwie w kilka lat po opublikowaniu swej debiutanckiej powieści – „Carrie”.8 Nigdy nie przywykł jednak do czerpania korzyści ze statusu literackiej gwiazdy.

King nienawidzi bycia sławnym. Jego żona Tabby dobitnie stwierdziła kiedyś, że życie u boku celebryty przypomina życie w „cholernym akwarium”. Zawsze na widoku, nigdzie nie możesz się ukryć… Mimo to Steve po trzydziestu latach spędzonych w świetle reflektorów wciąż udziela wywiadów, wygłasza odczyty, chodzi na mecze Red Soxów i podpisuje książki na spotkaniach autorskich. A przecież po trzech dekadach w branży to, czy da wywiad jakiejś gazecie, czy nie, ma praktycznie zerowy wpływ na poziom sprzedaży jego dzieł. Steve pozostał tym samym nieśmiałym, niepewnym siebie i otwartym na ludzi facetem, którym był, gdy zaczynał karierę.

Oczywiście jest też druga, ciemniejsza, strona popularności: „Kiedy wchodzisz do tego biznesu, nikt nie ostrzega cię, że pewnego dnia zaczniesz znajdować w skrzynce pocztowej kości kota, szaleńcy będą pisać do ciebie listy, a pod twoim płotem będą zatrzymywać się autokary z wycieczkami robiącymi sobie zdjęcia na tle twojej posesji”.8 King nie prowadzi życia w ukryciu. Każdy, kto przyjedzie do Nowej Anglii, ma ogromne szanse poznać kogoś, kto chętnie opowie historię o tym, jak spotkał Stephena Kinga.

Pewien mieszkaniec New Hampshire regularnie odwiedzał Fanway Park, ponieważ wiedział, że Steve ma karnet i chodzi na każdy mecz drużyny Red Sox. Przez kilka lat nie mógł go jednak spotkać. W końcu pewnego dnia, gdy znów siedział na trybunach stadionu, zobaczył, że King właśnie zmierza w jego stronę. Zamarł i nie miał pojęcia, co powiedzieć. W końcu jedyne, co przyszło mu do głowy, to „Buu!”, które wykrzyczał Kingowi w twarz. Ten spokojnie odparł: „Buu!” i usiadł na swoim miejscu.

„To po prostu kompetentny facet, który chce być najlepszy w tym, co robi” – twierdzi Warren Silver, przyjaciel pisarza z Bangor.

I ma rację. W ciągu zaledwie trzydziestu pięciu lat King opublikował sześćdziesiąt trzy książki – włączając w to powieści pisane wspólnie z innymi autorami, zbiory opowiadań oraz licząc „Zieloną Milę” jako sześć osobnych utworów. Od publikacji w 1974 roku debiutanckiej powieści „Carrie”, jego książki wciąż są wznawiane, czym może pochwalić się zaledwie kilku autorów bestsellerów. Jak widać, lęki i obsesje Kinga wciąż nie tracą na intensywności.

Od 2 do 10000 znaków

Znajdź nas na Facebooku

Partnerzy

Subiektywnie o książkach
Dwumiesięcznik SOFA
Wydawnictwo Psychoskok
Wydawnictwo MG
Kuźnia Literacka
Zażyj Kultury
Fundacja  Polonia Union
Kulturalne rozmowy - Sylwia Cegieła
Sklep internetowy TylkoRelaks.pl
CoCzytamy.pl