Wywiad z Joanną Łukowską
Czyli logiki, niezbędnej do tworzenia opowieści, nauczyłaś się na studiach... A pisania?
Pisania
nauczyłam się w zasadzie sama. Głównie dzięki czytaniu innych,
podpatrywaniu, jak TO robią najlepsi oraz na analizowaniu błędów u tych,
moim zdaniem, nieco mniej sprawnych literacko. Zresztą zawsze coś można
poprawić (śmiech). W każdy razie zdarzało mi się, że w trakcie czytania
jakiejś książki – z reguły romansu – coś mi w niej nie grało,
przeszkadzało w odbiorze, więc zaczynałam tropić te fałszywe nuty. A
potem we własnych utworach starałam się ich unikać.
Wiemy już „jak”. Czy dowiemy się „kiedy”?
Kiedy
zaczęłam pisać? Nie licząc okresu licealnego i wierszy (bo w liceum za
mojej młodości większość z nas pisała wiersze), po raz pierwszy poważnie
pomyślałam o napisaniu czegoś mniej więcej dwadzieścia lat temu. Po
urodzeniu drugiego dziecka spędzałam całe dni na czytaniu romansów,
głównie z serii Harlequin. Po jakimś roku, kiedy przeczytane przeze mnie
książki przestały się mieścić w domu, mój mąż zapytał, czy nie uważam,
że wyleczę się z nałogowego czytania, pisząc coś „własnego”. Spróbowałam
i... udało się za pierwszym podejściem.
A co było tym „pierwszym podejściem”?
Romans (śmiech).
No, może nie tak do końca romans, nie klasyczna opowieść o miłości,
gdzie on w scenie finałowej „miażdży jej usta w zuchwałym pocałunku”
albo „przeszywa ją swoim boskim piorunem”... Jak już mówiłam – czytając,
analizowałam treść i wyciągałam wnioski. Dlatego napisałam tak naprawdę
nie klasyczny romans, ale raczej powieść psychologiczną o trudnej
miłości, braku zrozumienia, kłopotach w związku i przyjaźni poza
związkiem. Krótko: coś takiego, co sama chciałabym przeczytać.
Mówisz, że się udało... Czyli książka nie wylądowała w szufladzie na długie lata?
Ależ
skąd! Nie mogłam mojej pierwszej książki ukryć przed światem. Byłam tak
przekonana, że stworzyłam dzieło wyjątkowe, moje „trzecie dziecko” (śmiech)... Wydrukowałam trzy egzemplarze i wysłałam do trzech wydawnictw, które publikowały romanse w seriach i w dużych ilościach.
A potem uzbroiłaś się w cierpliwość i...
W
nic się nie zdążyłam uzbroić. Pierwsza odpowiedź przyszła po ośmiu
dniach. Wydawnictwo Almapress zaprosiło mnie do Warszawy na rozmowę i
podpisanie umowy. Drugie wydawnictwo, Phantom Press, odezwało się
tydzień później, ale tu niestety musiałam odmówić... To pierwsze było
szybsze i miałam już wtedy umowę w garści.
Czyli Twój debiut, wydani w 1994 roku Nieznajomi z parku, był sukcesem?
Jeśli
chodzi o tempo – na pewno. Jeśli chodzi o jakość – nie mnie oceniać.
Finansowo – nieszczególnie. A pod względem „twórczym” – totalna klapa...
Jak to? Wydanie własnej książki nie uskrzydliło cię?
Aż
za bardzo. Na fali entuzjazmu siadłam prawie natychmiast do pisania
kontynuacji. Utknęłam na setnej stronie, gubiąc się w meandrach świata,
który chciałam opisać. Walczyłam przez rok i... poległam. Nie dałam rady
skończyć i na dwa lata rzuciłam pisanie.
A po dwóch latach?
Zmieniłam
styl i konwencję i napisałam zbiór opowiadań, połączonych parą głównych
bohaterów. Sporo obyczaju, trochę groteski, dużo humoru, nieco
fantastyki... Miało być lekko, zabawnie, refleksyjnie, chwilami
wzruszająco i wyszło tak, jak miało wyjść.
I znów sukces?
No...
Raczej kosmiczna klapa. Przez trzy lata tułałam się po wydawnictwach,
najbliżej do wydania było w poznańskim Rebisie, ale... nie udało się.
Maszynopis zbierał dobre oceny, ale argumenty za nie-wydaniem były
poważne; nikt nie publikuje debiutantów (choć nie byłam debiutantem),
nikt nie publikuje opowiadań (choć to była w zasadzie spójna historia)
i... nikt nie publikuje polskich autorów (a tego nie umiałam
przeskoczyć...).
Zmarnowałaś czas?
Nie!
Pojawiła się możliwość współpracy z pewnym czasopismem, chcieli próbek
tekstów, podesłałam kilka pierwszych rozdziałów; spodobał im się styl,
język i warsztat i... dostałam pracę. Od drugiej, niewydanej powieści,
zaczęłam naprawdę zarabiać na swoim pisaniu. I w dodatku – pisząc
opowiadania i pozostając polskim autorem (śmiech).
A co z pisaniem kolejnych powieści?
Uznałam,
że przede wszystkim muszę skupić się na nauce warsztatu i szlifowaniu
stylu. Zajęło mi to jakieś osiem lat, zanim dojrzałam do następnej
powieści. Jej obszerny szkic, liczący ponad sto stron, powstał w roku
2008. To miała być powieść fantasy. Pokazałam ją w tej formie trzem
osobom – mojemu mężowi (miłośnikowi fantastyki), mojemu przyjacielowi z
liceum (wielkiemu miłośnikowi fantastyki) i Eugeniuszowi Dębskiemu,
którego poznałam rok czy dwa lata wcześniej przy innej okazji...
To znaczy?
Sam
pomysł na powieść narodził się tak, że najpierw napisałam opowiadanie,
dziejące się w moim wymyślonym świecie i wysłałam je w kilka miejsc.
Między innymi – do fanzinu Fahrenheit. Tam też zostało opublikowane w
wersji elektronicznej. A do tej publikacji walnie przyczynił się właśnie
Eugeniusz Dębski, za co mu zawsze będę dziękować. Więc kiedy powstało
to „obszerne streszczenie” – posłałam je także do niego. Opinia była w
zasadzie pozytywna, choć w wielu punktach krytyczna, trzeba było sporo
poprawić. Więc trochę trwało, nim w końcu zebrałam się w sobie i wzięłam
za bary z materią. To było największe wyzwanie twórcze w moim życiu.
Samo pisanie trwało w porywach dwu- trzymiesięcznych rok. Bo jednak
musiałam w międzyczasie pisać dla chleba. No ale w końcu udało się.
I tak powstała Znajda?
Tak. Ale już w trakcie pisania zdecydowałam się nie posyłać książki do żadnego papierowego wydawnictwa.
A to dość niezwykły krok... Szelest kartek, zapach farby drukarskiej, własne nazwisko na okładce – to kusi większość autorów.
Mnie
już nie tak bardzo. Widziałam swoje nazwisko w druku, na własnej
książce i pod felietonami, które pisywałam przez osiem lat. Nasyciłam
swoje ego (śmiech). A szelest kartek jest przereklamowany. Na dokładkę
takie kartki sporo ważą, a ja w wakacje dużo czytam i całą siatę
musiałam targać... Więc kiedy raz spróbowałam czytnika e-booków,
zakochałam się. Można w jednym leciutkim urządzeniu zmieścić całą
bibliotekę!
A wracając do Znajdy...
Wybacz, jestem gadułą. (śmiech) Chorobliwą! Wracając do Pierwszej z rodu: Znajda,
bo tak brzmi pełny tytuł, był rok 2010, w Polsce powoli, ale jednak
rodził się rynek e-booków. Postanowiłam tu znaleźć dla siebie szansę.
Być może złe doświadczenia z poprzednią książką wpłynęły w dużej mierze
na moją decyzję, ale... nie żałuję.
Czy zatem Twoja powieść Pierwsza z rodu: Znajda jest pierwszym e-bookiem w Polsce?
(śmiech) Powiedzmy tak – Znajda jest
prawdopodobnie pierwszą w Polsce publikacją elektroniczną, która
została napisana z myślą o takim jej rozpowszechnieniu. Przy okazji jako
e-book ukazała się moja poprzednia powieść, czyliPaństwo Tamickie (zyskując dobre recenzje czytelników), a ostatnio – Nieznajomi z parku, którzy po osiemnastu latach od debiutu doczekali się również wersji elektronicznej, poprawionej i nieco zmienionej.
A co dalej?
Zarys drugiej części Znajdy mam już w notatkach. Fani (śmiech)
poganiają. Czekam tylko na chwilę wytchnienia i sporo czasu wolnego,
aby zasiąść do pisania. I mam nadzieję, że jeszcze w tym roku ukaże się
na rynku. Oczywiście – jako e-book.
Już nie mogę się doczekać. I dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Maciej Ślużyński.