Wywiad z Jadwigą Wojtczak-Jarosz

Obrazek artykułu
Poruszający wywiad z Jadwigą Wojtczak-Jarosz. Autorką od, której wiele możemy, a nawet powinniśmy się nauczyć. Po zapoznaniu z treścią wzmaga się potrzeba przeczytania książki. "Kobiety Afryki - obyczaje, tradycje, obrzędy, rytuały” i innych pozycji autorki.

Niezwykła autorka, którą każdy czytelnik powinien poznać bliżej, tuż przed sięgnięciem po książkę. Fakt, że nie przyjdzie nam spotkać się z literacką fikcją, nie mającą nic wspólnego z rzeczywistością jest bezcenny podobnież jak świadomość, że autorka doskonale wie o czym pisze, bo zetknęła się z wieloma okropnościami tego świata.


A.J 1. Zapoznając się z Pani osobą nie można już w pierwszym momencie nie zauważyć Pani niezwykłości. Lekarz, który wielokrotnie stawał w skrajnych warunkach i sytuacjach, aby nieść pomoc innym. Kobieta potrafiąca w każdej sytuacji zachować zdrowy rozsądek i podejmować słuszne decyzje. Czy zechciałaby Pani zdradzić czytelnikom, jaką osobą jest na co dzień, i czy choć czasem myślenie o innych ustępuje myśleniu o sobie?


J.W.J: Dziękuję, pochwał trochę za wiele. Nie zawsze podejmowałam, jak Pani pisze, „słuszne decyzje”. W niektórych osobistych, byłam beznadziejna. W pracy, to co innego. Gdy prowadziłam w Kanadzie program ratowania chorych dzieci z dawnych republikach radzieckich, i sama musiałam jeździć na Wschód wyszukiwać te dzieci w różnych zbiorowiskach i badać, po prostu nie było czasu, ani warunków, aby myśleć o sobie. To było „coś za coś”. W ogólnym bilansie było opłacalne; uratowaliśmy setki dzieci. Wyleczenie kolejnego dziecka było dla mnie stokroć większą radością, niż dawniej kolejna publikacja. Może niepotrzebnie sporo lat poświęciłam badaniom naukowym, które w tamtych okresie i w dziedzinie, która mnie szczególnie interesowała, nie miały wielkiej przyszłości ze względu na brak zaplecza aparaturowego. Może byłby ze mnie większy pożytek, gdybym przez całe życie była wyłącznie lekarzem praktykującym. Na pewno atmosfera w rodzinie, bliższej i dalszej, w każdej chwili gotowej przyjąć i pomóc potrzebującemu, też miała znaczenie na nastawienie do życia i wybór zawodu. Ale wybrałam go bardzo wcześnie, bo jeszcze w dzieciństwie, mimo że nikt w rodzinie nie był lekarzem.


Zadane przez Panią pytania, w ten sposób sformułowane, zmusiły mnie do zastanowienia się nad rolą różnych wydarzeń w moim życiu. Na wiele życiowych zdarzeń nie mamy przecież wpływu i często nie zauważamy, że one, mimo że nieraz błahe, mogą w sposób istotny kształtować naszą osobowości, może przede wszystkim te, które miały miejsce w dzieciństwie. Ja nie należałam do dzieci „ułożonych”. Nauka czytania nudziła mnie okropnie. Elementarz z miejsca uznałam za tak nudny, że czytanki w nim zawarte powinno się zadawać dziecku za karę, albo jako lekarstwo na sen. W dodatku, chodzenie po drzewach, płotach, strychach, było moim ulubionym zajęciem. Na domiar złego wymyśliłam, że bycie dziewczynką pozbawia mnie szeregu przywilejów. Starałam się więc naśladować brata, co miewało skutki fatalne. Stanęłam kiedyś przed własną babcią, która w siedząc w bujanym fotelu dziergała dla mnie piękny biały kołnierzyk, i rozstawiając szeroko nogi, jak lubili robić chłopcy, podwinęłam sukienkę i wsadziłam ręce do kieszeni w majtkach, które na usilną moją prośbę wszyła mi do nich mama. Wkładanie rąk do kieszeni spodni, połączone z podwijaniem klap marynarki, było (moim zdaniem) najbardziej charakterystyczną cechą płci męskiej. Wrażenie było piorunujące. Biały kołnierzyk z kłębkiem bawełnianych nici wypadł babci z rąk i potoczył się prosto pod szafę, a ja stałam zaskoczona, bo spodziewałam się, że wraz z babcią będziemy razem cieszyć się moim pierwszym osiągnięciem w dziedzinie - dziś by się powiedziało - „gender”. Pamiętam, po przemyśleniu sprawy, zrozumiałam, że nawet osoby dobre i bliskie mogą mieć całkowicie inny punkt widzenia i nic ich nie przekona, co nie znaczyło, abym sama zmieniła pogląd.


Przyszła wojna i okupacja hitlerowską. Mój świat się zmienił. Miałam 9 lat. Wychodziłam na podwórze i bawiłam się z dziećmi, często głodnymi i chorymi. Niektóre umierały, ja stale żyłam. Najtrudniej przychodziło mi patrzeć na nie, gdy spoglądały łakomie na gałęzie drzew, pełne dojrzewających czereśni, przechylone na naszą stronę z cudzego ogrodu. Płot był wysoki, w dodatku z litego drzewa, nie z jakichś tam sztachet, więc nawet dla mnie trudny. Ale udało się w końcu. Radość dzieci, gdy im z góry rzucałam czereśnie była ogromna. W tym czasie trudno było nawet o chleb, a to była najbiedniejsza rodzina w okolicy. Z trudem sama powstrzymałam się od zjedzenia choćby jednej, świadoma, że wtedy nazywałoby się to „złodziejstwem”. Mimo tego, ogołociwszy cała gałąź, pobiegłam do kościoła, bo przecież kogoś trzeba było się poradzić, co zrobić na przyszłość. Ksiądz ocenił „uczynek”, jako ciężki grzech. Nie był zainteresowany okolicznościami. Nie pamiętam, ile „zdrowasiek” mi zadał, ale pamiętam, że nie umiałam wzbudzić w sobie żalu. To wydarzenie też długo nie dawało mi spokoju: dlaczego to był „zły uczynek”? Te czereśnie i tak podziobałyby ptaki.


Okres okupacji hitlerowskiej był niezwykle traumatyzujący. Przede wszystkim strach o bliskich – stały strach. Z nim żyłam; zasypiałam z nim i budził się już nasłuchując. Tego uczucia, nawet w stanie pokoju, nie sposób się pozbyć. Mając 13 lat kończyłam tajne kursy pielęgniarstwa. Organizowane były różne akcje. Razem z innymi nastolatkami zaopatrywaliśmy w żywność wywożoną z powstańczej Warszawy ludność cywilną. Nocne dyżury na dworcach, porcje żywnościowe starannie przygotowywane, potem w pośpiechu podawane ludziom zgniecionym w przejeżdżających przez stację pociągach. Pęd pociągu i ręce wyciągnięte z wagonów. Nie widziało się twarzy, widziało się ręce.

 

A.J 2. Przyszło Pani zaprezentować się w roli pisarki, jak podoba się Pani ta rola? Jest chwilowym przystankiem czy początkiem dalszej drogi?


J.W.J: Trudno powiedzieć. Gdy przez szereg lat w Kanadzie prowadziłam Program „Save a Life”, pisalam co najmniej jeden artykuł tygodniowo do gazet polonijnych. To warunkowało, że byliśmy w stanie opłacać leczenie chorych dzieci. Poprzez moje pisanie ludzie poznawali te dzieci, wiedzieli, kto jest aktualnie leczony, w jakim szpitalu leży, jaki lekarz się nim opiekuje. Każdy mógł pojechać i sprawdzić. I jeździli ludzie z Kanady do Polski odwiedzać te dzieci w szpitalach. Kiedyś byłam akurat w Otwocku, gdzie leczone były nasze dzieci z Gruzji chore na gruźlicę, gdy przyszła je odwiedzić redaktorka jednej z bardziej poczytnych w Kanadzie gazet. Jednym słowem, darczyńcy wiedzieli, kogo aktualnie finansują. A dla mnie, to była wielka radość, gdy odzyskiwały zdrowie. To moje pisanie było przydatne, zmieniało rzeczywistość na lepszą. Takie uczucie było mi potrzebne, aby pisać. Bez tego bym nie pisała, bo smutno było pisać o smutnych rzeczach. Wydając książkę o dzieciach („Świat porzuconych dzieci”) miałam nadzieję, że nagłośnienie sprawy dzieci sierocych na Wschodzie, przedstawienie warunków, w jakich żyją i jak fatalnie są traktowane, zmieni coś w ich życiu na lepsze. Może dotrze i poruszy serca ludzi, którzy mają na to wpływ? W tej chwili jest jeszcze gorzej. Kto myśli o niczyich głodnych dzieciach, gdy sam nie ma co jeść, zaś człowiek strzela do człowieka? Teraz mogłam jedynie zorganizować pomoc w postaci paczek i przesłać, korzystając z pośrednictwa polskich sióstr zakonnych, które stale tam są.


Z ostatnią książką, „Kobiety Afryki” jest trochę inaczej. Sprawy dyskryminacji kobiet, traktowania ich jako siły roboczej przy najcięższych pracach fizycznych, albo w sposób niewolniczy w małżeństwach, jak rzecz, którą można kupić i której można się pozbyć, gdy przestanie być atrakcyjna, a przede wszystkim pogańskie krwawe obrzędy praktykowane stale w Afryce już u małych dziewczynek nie sposób pozostawić bez reakcji, zwłaszcza, gdy się samemu to zobaczy. Ta książka, to jeszcze jeden głos w obronie kobiet nieludzko krzywdzonych. To zachęta do wspólnego frontu, do udział w walce nie tylko o ich godność, ale również o życie, bo ogromna liczba dziewczynek w wyniku tych obrzędów ginie. Książka przybliża i wyjaśnia Czytelnikowi wiele trudnych i bolesnych spraw Czarnego Lądu, również takich, jak ostatnio zaginięcie kilkuletniej albinoski, o czym donosiły nawet polskie media, tak mało zainteresowane tym, co się dzieje w Afryce. Wtoobyczajowe i kulturowe „podziemie” Afryki wchodzimy powoli w pierwszej części książki (ostatnio wydanej), aby zanurzyć się w nim bez reszty w części drugiej.


A.J:3. Napisała Pani poruszającą książkę „Kobiety Afryki - obyczaje, tradycje, obrzędy, rytuały”. Czy łatwiej jest tworzyć, gdy można korzystać z własnych przeżyć, budować postacie czerpiąc z rzeczywistości?


J.W.J:Może nie tyle łatwiej, ile – dla mnie – ciekawiej. Można wtedy zastanowić się nad cechami osobowości własnej i osób znajomych, jeśli wprowadza się ich do akcji. Nauczyć się i lepiej rozumieć ludzi. Jest czas, aby zastanowić się nad motywami i skutkami wydarzeń, jeszcze raz to przeżyć, przeanalizować. Bywa, że zmienia się nasz punkt widzenia z upływem czasu, a nawet, że po latach te same fakty inaczej oceniamy. W sumie, jest to ciekawe doświadczenie dla osoby piszącej. Zresztą, rzeczywistość jest sama tak bogata w wydarzenia, że można nie uciekać do fantazji. Wtedy nie buduje się postaci, chodzi jedynie o to, aby znaną już postać w sposób właściwy odtworzyć. Ogólne myślę, że pisanie zależy od bagażu doświadczeń. Inaczej się pisze o czymś, co się samemu przeżywało. Chyba wymyślanie sytuacji i budowanie postaci od zera nie byłoby dla mnie taką frajdą. Jednak kiedyś w Kanadzie, dla tak zwanego „fanu”, wydrukowano dwa moje felietony, gdzie posługiwałam się głównie fantazją. Zakład szedł wtedy o to, czy ktoś z czytelników pozna, kto pisał.


A.J:4. Ponieważ Pani książka opiera się na prawdziwych wydarzeniach, pragnę zapytać czy jej powstanie wynikało z chęci przekazania innym istotnej historii, czy sprawdzenia się w roli pisarki potrafiącej dotykać trudnych tematów?


 J.W.J:Dokładnie: chodziło mi o przekazanie prawdy o Afryce; prawdy, w szerokim tego słowa znaczeniu – o cierpieniu kobiet, o polowaniach na albinosów, o zatruciu środowiska, o prastarych pogańskich rytuałach i plemiennych wierzeniach. Nie o sprawdzaniu się w roli pisarki myślałam pisząc tę książkę. Poza tym, pisanie jej było przyjemnością, było odprężeniem. Moja praca zawodowa w Afryce, to była ciężka harówka - klimat, kilkanaście godzin tygodniowo samych zajęć dydaktycznych, nie licząc przygotowania, brak warunków higienicznych, brak wody, kłopoty z elektrycznością, kłopoty ze zdrowiem - malaria (i nie tylko). Jechałam do Afryki nie dla przyjemności. Postanowiłam wyjechać do pracy w którymś z krajów Trzeciego Świata, gdy po publicznych, „politycznie niepoprawnych” wystąpieniach w obronie robotników z Ursusa, usłyszałam groźbę: „z takimi, jak wy, to my się umiemy rozprawiać”. Miałam język „niewyparzony” nie pierwszy już raz, więc prawdopodobnie nazbierało się. Widziałam, co się dzieje wokół, nie bałam się o siebie, ale nie byłam sama. Miałam już habilitację, powstawał nowy uniwersytet w centrum Nigerii, dziekan wydziału lekarskiego tego uniwersytetu kompletował kadrę, przyjechał do Polski. Nie było trudno tam pojechać do pracy, Polska handlowała tzw. specjalistami.


Zanim pomyślałam o wydaniu książki, czytało ją wiele osób z najbliższego otoczenia, W Afryce można się zakochać, mimo że jest trudna do życia, Nawet po latach nie sposób zapomnieć jej specyficznego uroku. W jakiś sposób pozostaje ona w nas. To jest trochę tak, jak ze znaczeniem imienia występującej w książce pięknej dziewczyny „Akanke” - „to know her is to love her”. Zjawia się i stopniowo staje się postacią pierwszoplanową. Już myślami nie odchodzimy od niej, staje się symbolem kobiety Afryki. Afryki, którą się pokocha, gdy się zobaczy i poczuje. Z czasem, zaczęła mnie męczyć myśl, że ja tą afrykańska inność poznałam i świadoma jestem tylu przemilczanych, tragicznych, niszczących tę ziemie i ludzi spraw, a nie dołączam do głosów sprzeciwu. Nie krzyczę, nie zabieram głosu razem z innymi przeciw tysiącom rytualnych obrzezań wykonywanych dziennie, przeciw około 2 milionom tych krwawych zabiegów rocznie, przeciw strasznemu cierpieniu dziewczynek, bo zasadą jest, że masz cierpieć, że nie wolno znieczulać, bo tę inicjację masz zapamiętać na całe życie, bo wejściu w życie dorosłe kobiecie ma towarzyszyć cierpienie. Zaczęłam myśleć o tym w innych kategoriach: czy ja jestem OK? czy ze mną nie jest tak, jak z człowiekiem, który „wie, ale nie powie”. Z tych myśli, z wyrzutów sumienia, że milczę, przyszła na świat ta książka.


A.J: 5. Czy w przyszłości planuje Pani napisanie kolejnej pozycji. Jeśli tak to czy istnieje już zamysł co się w niej znajdzie?


     J.W.J:O tym nie myślałam. Nie wiem. Może kiedyś dodam trzecią część do tych dwóch.


A.J: 6. Zakańczając pozostaje podziękować oraz zapytać czego życzyć niezwykłej kobiecie, i początkującej pisarce?


J.W.J: Pewnie powinnam odrobinę sprostować: jeśli liczyć felietony i reportaże, które ukazywały się dość regularnie w czterech tygodnikach polonijnych w Toronto, to bardzo „początkującą” nie jestem. W sumie, na moim koncie, jest ich co najmniej setka, oraz jedna powieść fabularna. Natomiast nigdy nie publikowałam i nawet nie miałam zamiaru publikować moich wierszy. I ciekawe, wszystkie one powstały w Afryce. Możliwe, że jeden z nich, pachnący pogańską miłością gorącego wiatru nigeryjskiej nocy, zamieszczony będzie w drugiej części „Kobiet Afryki”. A czego mi życzyć? Oczywiście tego, abyśmy razem zwyciężyli w walce o równouprawnienie kobiet Afryki i ich prawo do nietykalności własnego ciała.


 

Zapraszamy na Facebook – https://www.facebook.com/kobietyafryki

 

Od 2 do 10000 znaków

Znajdź nas na Facebooku

Partnerzy

Subiektywnie o książkach
Dwumiesięcznik SOFA
Wydawnictwo Psychoskok
Wydawnictwo MG
Kuźnia Literacka
Zażyj Kultury
Fundacja  Polonia Union
Kulturalne rozmowy - Sylwia Cegieła
Sklep internetowy TylkoRelaks.pl
CoCzytamy.pl