William S. Burroughs, Jack Kerouac „A hipopotamy żywcem się ugotowały”

Obrazek artykułu
„A hipopotamy żywcem się ugotowały” to pierwsze wydanie jedynej wspólnej powieści Williama S. Burroughsa i Jacka Kerouaca, napisanej z punktu widzenia dwóch różnych bohaterów. Już teraz można przeczytać fragment.

Mamy lato 1944, a spokój Nowego Jorku burzy wiadomość o morderstwie. Niepozorny, młody Lucien Carr zranił śmiertelnie starszego od siebie Davida Kammerera. Pierwszymi osobami, które usłyszą o tragedii będziemy my oraz William Burroughs i Jack Kerouac.


Powieść pozwoli nam prześledzić wydarzenia poprzedzające zbrodnie, zetknąć się z portretem amerykańskiej bohemy ówczesnego czasu oraz docenić talent przedstawicieli Beat Generation- Williama S. Burroughsa i Jacka Kerouaca


Pozycja na ukazanie się drukiem musiała czekać 60 lat.



Fragment książki:

Rozdział 1
Will Dennison


W sobotnie noce bary zamykają około trzeciej, więc do domu dotarłem za kwadrans czwarta, po zjedzeniu śniadania u Rikera, na rogu Christopher Street i Siódmej Alei. Rzuciłem „News” i „Mirror” na kanapę, zdjąłem płócienną marynarkę i położyłem na gazetach. Miałem zamiar od razu iść do łóżka.


Nagle odezwał się brzęczyk. Ma głośny dźwięk, który przewierca człowieka na wylot, więc podbiegłem i szybko nacisnąłem guzik otwierający drzwi wejściowe. Wziąłem marynarkę z kanapy i powiesiłem na oparciu krzesła, żeby nikt na niej nie usiadł. Gazety schowałem do szuflady. Chciałem mieć pewność, że tam będą, kiedy się rano obudzę. Potem podszedłem do drzwi. Otworzyłem je w takim momencie, żeby goście nie mieli szansy zapukać.


Do pokoju weszły cztery osoby. Opowiem ogólnie, kim były i jak wyglądały, ponieważ ta historia dotyczy głównie dwóch z nich.


Phillip Tourian ma siedemnaście lat, to pół-Turek, pół-Amerykanin. Ma kilka nazwisk do wyboru, ale najbardziej lubi nazwisko Tourian. Jego ojciec jest znany jako Rogers. Czarne kręcone włosy opadają Philowi na czoło, skórę ma bardzo jasną i zielone oczy. Zanim inni weszli do pokoju, on już siedział w najwygodniejszym fotelu, z nogami przerzuconymi przez podłokietnik.


Phillip to taki typ, o którym literackie pedały piszą sonety zaczynające się od słów „O kruczowłosy grecki młodzieńcze…”. Miał na sobie bardzo brudne spodnie i koszulę khaki z podwiniętymi rękawami, ukazującymi twarde mięśnie ramion.


Ramsay Allen to siwowłosy mężczyzna o przykuwającej uwagę aparycji, około czterdziestki, wysoki, ale trochę zwiotczały. Wygląda jak podupadły aktor albo ktoś, kto kiedyś coś znaczył. Przyjechał z Południa i jak wszyscy południowcy twierdzi, że pochodzi z dobrej rodziny. To bardzo inteligentny człowiek, ale widząc go teraz, nigdy byś się tego nie domyślił. Jest tak napalony na Phillipa, że krąży wokół niego jak nieśmiały sęp, z głupawym, rozanielonym uśmiechem na twarzy.


Al to jeden z najfajniejszych facetów, jakich znam, i trudno o lepszego kompana. Phillip też jest w porządku. Kiedy jednak się zejdą, coś zaczyna się dziać, jakby tworzyli związek, który wszystkim źle działa na nerwy.


Agnes O’Rourke ma brzydką irlandzką twarz, krótko ścięte czarne włosy i zawsze chodzi w spodniach. Jest bezpośrednia, męska i można na niej polegać. Dziewiętnastoletni Mike Ryko, rudowłosy Fin, ubrany w brudne spodnie i bluzę khaki, pływa na statkach handlowych.


Cała ta czwórka zjawiła się w moim mieszkaniu. Agnes pokazała butelkę.


– Ach, canadian club. Wejdźcie i siadajcie – zachęcałem, chociaż i tak wszyscy byli już w środku. Wyjąłem kilka szklaneczek koktajlowych, do których każdy nalał sobie czystej whisky. Agnes poprosiła o wodę, więc jej przyniosłem.


Phillip najwyraźniej przez cały wieczór zastanawiał się nad pewną filozoficzną ideą i teraz postanowił mnie z nią zaznajomić.


– Obmyśliłem całą filozofię pojęcia marnotrawstwa jako zła i tworzenia jako dobra. Dopóki coś tworzysz, to dzieje się dobro. Jedynym grzechem jest marnotrawienie swojego potencjału.


Zabrzmiało to dla mnie dość niemądrze, więc odparłem:


– Oczywiście jestem tylko barmanem odurzonym alkoholem, ale jak określisz reklamy mydła Lifebuoy? To też twórczość?


– No tak, ale taka twórczość to twórczość marnotrawna. Wszystko się dychotomizuje. Istnieje też twórcze marnotrawstwo, takie jak obecna rozmowa z tobą.


– Dobra, ale według jakich kryteriów odróżniasz marnotrawstwo od tworzenia? Każdy może powiedzieć, że to, co robi, jest twórczością, a wszyscy inni tworzą jedynie bezwartościowe śmieci. Twoja teoria jest tak ogólna, że nic a nic nie znaczy.


Moje słowa uderzyły go jak obuchem między oczy. Zdaje się, że rzadko kto mu się sprzeciwiał. W każdym razie przestał filozofować, co mnie ucieszyło, ponieważ jeśli o mnie chodzi, takie pomysły należą do działu pod tytułem „nie chcę o tym słyszeć”.


Phillip zapytał mnie za to, czy mam może trochę marihuany, i choć odparłem, że niewiele, uparł się, żeby zapalić, więc z szuflady biurka wyjąłem skręta, zapaliliśmy go i puściliśmy w obieg. Towar był dość kiepski i ten jeden skręt na nikogo nie podziałał.


Ryko, który dotychczas siedział na kanapie i nic nie mówił, odezwał się:


– Jak byłem w Port Arthur w Teksasie, wypaliłem sześć blantów i nic nie pamiętam z Port Arthur w Teksasie.


– Teraz trudno dostać marychę i nie wiem, gdzie ją kupię, jak ta mi się skończy – powiedziałem, ale Phillip chwycił następnego skręta i zapalił. Ja natomiast nalałem sobie do szklanki whisky canadian club.


Nagle uświadomiłem sobie, że cała sprawa jest dziwna, ponieważ to towarzystwo nigdy nie ma grosza przy duszy, więc skąd może pochodzić ta whisky? Zapytałem ich o to.


– Agnes gwizdnęła ją z baru – wyjaśnił Al.


Okazało się, że Al i Agnes pili piwo przy barze w Pied Piper, kiedy Agnes nagle oznajmiła: „Zabierz resztę i wychodzimy. Schowałam pod kurtką butelkę canadian club”.


Al wyszedł za nią z baru, bardziej przestraszony niż jego towarzyszka. Nawet nie zauważył, kiedy zwędziła alkohol.


Stało się to jakiś czas wcześniej, toteż jednej piątej butelki już prawie nie było. Pogratulowałem Agnes, a ona uśmiechnęła się, zadowolona z siebie.


– To było łatwe – stwierdziła. – Zrobię to jeszcze raz.


Nie w moim towarzystwie, pomyślałem.


Nastąpiła przerwa w rozmowie, a ja byłem zbyt śpiący, żeby się odezwać. Potem ktoś powiedział coś, czego nie dosłyszałem, a kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem, jak Phillip odgryza spory kawałek swojej szklanki i zaczyna go rzuć z chrzęstem, który słychać było w całym pokoju. Agnes i Ryko skrzywili się, jakby ktoś przejechał paznokciami po tablicy.


Phillip starannie przeżuł szkło i popił je wodą Agnes. Potem Al również zjadł kawałek, a ja przyniosłem mu szklankę wody do popicia. Agnes zapytała, czy moim zdaniem umrą od tego, a ja odparłem, że nie, nie ma takiego niebezpieczeństwa, bo jeśli pogryzie się szkło na drobniutkie kawałki, to jest tak, jakby zjadło się odrobinę piasku. Wszystkie te gadki o ludziach, którzy wykitowali po zjedzeniu przeżutego szkła, to bzdury.


Niespodziewanie przyszedł mi do głowy pomysł na niezły numer.


– Kiepsko się spisuję jako gospodarz – oznajmiłem. – Ktoś jest głodny? Mam coś wyjątkowego.


Phillip i Al właśnie wydłubywali kawałki szkła, które utknęły im pomiędzy zębami. Al poszedł do łazienki obejrzeć swoje dziąsła w lustrze i zobaczył, że krwawią.


– Ja jestem głodny! – zawołał.


Phillip stwierdził, że szkło zaostrzyło mu apetyt.


Al spytał, czy chodzi o kolejną paczkę z prowiantem od mojej starej, więc odrzekłem:


– Właściwie tak, i to jest coś naprawdę dobrego.


Przez chwilę grzebałem w szafie, a potem wróciłem do gości ze słoikiem musztardy i stertą używanych żyletek na talerzu.

(…)

Od 2 do 10000 znaków

Znajdź nas na Facebooku

Partnerzy

Subiektywnie o książkach
Dwumiesięcznik SOFA
Wydawnictwo Psychoskok
Wydawnictwo MG
Kuźnia Literacka
Zażyj Kultury
Fundacja  Polonia Union
Kulturalne rozmowy - Sylwia Cegieła
Sklep internetowy TylkoRelaks.pl
CoCzytamy.pl