Świetny język, styl i fabuła - recenzja Czwartego pokoju
W przeciwieństwie do niego,
narzeczona to już inny sort człowieka. Ona ani z uśmiechu ani z
pozytywnego naznaczenia nie słynęła, a Dobrawę „paliła
laserami” (swym wszystko mówiącym wzrokiem) – jak zazdrosna
baba o swego Romea.
Ale
wracamy do Dobrawy, która swojego imienia nie cierpiała. „(...)Jak
można tak nazwać dziecko, które się kocha. A jednak. Ale mogło
być gorzej. Taka Wyszeniega, Izbygniwa, Jarmiła, Więcesława,
Mścisława, Dziaumiła, czy Strzeżysława to dopiero coś” -
takie myśli zapychały jej umysł od wieków. Chociaż, gdyby
popatrzyła na siebie nowoczesnym okiem, to pojęłaby piękno swego
imienia. No, bo Dobrawa. Zdrobnienie – Dobrusia (Dobra Siusia). Mi
kojarzy się z uśmiechniętą, ciemnowłosą dziewczynką z dwoma
kitkami na głowie. Imię ważna sprawa, ale zostaje nadal zagdką
kim ona jest? Kobietą – tak, matką, żoną, kochanką (swego
męża, nie sąsiada z parteru). Mąż Arek i trójka dzieci – same
chłopaki, które wiecznie są głodne i pochłaniają takie ilości
jedzenia, że lodówka mogłaby być ich domem. A propos domu, to
poznajemy Dobrawę podczas przeprowadzki do nowego mieszkania po
ciotce. I tu zaczyna się nowe życie – dosłownie. Choć nie tyle
życie ile nieżycie. Oto Dobrusia nasza pokorna widzi ducha.
Szczypanie nie pomaga, szukanie ratunku też nie – duch jest i
siedzi w graciarni, no – czasem stoi przy oknie. Nie wychodzi poza
próg czwartego pokoju, który jest składowiskiem wszystkiego i
niczego jednocześnie. On sam przypomina klamota, na widok którego
Dobrawa krzykiem obudziła cały blok, po czym zemdlała (choć dama
to „osuwa się na ziemię”). Bo to „Duch!
Bandytaaaaaaaaaaaaaaaaa”.
Ona
i duch. Ona - „krążownik” po całym domu (jak to z rodzicielką
bywa, zwłaszcza z sygnowaną kurą-domową, choć Dobrawa akurat na
gnieździe nie siedziała, jajek nie znosiła. Za kogutem też nie
wypatrywała, ani tym bardziej za jego jajkami). Ona – łazi
wszędzie, nos wsadza nawet w szparę w parkiecie, a palec w dziurę
w ścianie. On – przeciwność (ale nie kogut!) - duch. Z czasem
fajny facet – ba, elegancki, niczego sobie. Ale tkwiący tylko w
tym okropnym pokoju. Jednak, kto powiedział, że człek i zjawa nie
mogą ze sobą gadać? Rozmawiają ze sobą w obrębie całego M4,
choć on tkwiąc u progu graciarni, swego „pokoju wisielca”. A co
najlepsze – jest to pokój, w którym owa zmora odebrała sobie
życie. To Antoni Szymański, lat 29. mieszkał tu od 1947 roku. Tfu,
nadal mieszka... Ale dzięki Dobrusi może nadrobić „martwe lata”
oglądając wiadomości w tym dziwnym pudle, zwanym tv. Telewizor
wydziera się na full volume, nikt z ludzi (żyjących) go nie ogląda
(duchy się nie liczą).
Dobrawa
zaczyna podejrzewać u siebie chorobę psychiczną. I tu żaden
lekarz nie pomoże, ani okulista okularami ze szkłami grubymi, jak
denka od szklanych butelek. Wzrok mami, czy nie? A nerwy... Kobieta
biedną jest. I mąż – ten to dopiero numer. Ale co tam mąż, on
przynajmniej żyje.
Tak
to w telegraficznym skrócie przedstawia się główna osnowa
powieści. Nie będę zdradzać więcej, choć może się (mylnie)
wydawać, że ujawniłam wszystko. A tu, guzik prawda. To tylko zarys
(dosłownie) tego, co jest w tej 400-stronicowej powieści. Bo to
skarb. To SEZAM fenomenalnej treści, stylu i pomysłu na nią. To
nieustające czytanie, którego nie chce się przerywać. Swoboda
pisania pani Moniki jest tak odczuwalna, jak powiew wiatru na twarzy
(nawet facjaty ducha Antosia). Czuć lekkość pióra, niemalże
zabawę nim. Jakby pisanie „Czwartego pokoju” sprawiało
jej przyjemność, jakby było wytchnieniem w zabieganej
rzeczywistości.
W
„Czwartym pokoju” jest świetny język, styl i
fabuła. Świetne prowadzenie wątków i nieziemski humor. Czytasz –
pochłaniasz dosłownie i rechotasz pod nosem. I z siebie i z tego, o
czym czytasz. To recepta na zdrowie, na poprawę samopoczucia,
nastroju i wzroku. Bo oto nagle dostrzegasz... ducha Antośka –
faceta niczego sobie, acz...martwego.
Perełka w moim domu.