Przedpremierowy fragment powieści Jaumego Cabré „Jaśnie pan”

Obrazek artykułu
„Jaśnie pan” to powieść z dorobku katalońskiego pisarza Jaumego Cabré. Oficjalna premiera już 6 maja, dziś możemy cieszyć się przedpremierowym fragmentem.

„Jaśnie pan” jest trzecią powieścią z dorobku katalońskiego pisarza Jaumego Cabré, która ukaże się niebawem dzięki Wydawnictwo Marginesy. Tym razem w pokoju hotelowym znajdziemy ciało śpiewaczki, której ktoś poderznął gardło. Zresztą bardzo szybko przekonamy się, że w momencie wszystko może diametralnie się odmienić.


Niecierpliwie oczekujący lektury, już teraz mogą poznać przedpremierowy fragment.


Fragment:

Barcelona trzeci dzień z rzędu zasypiała w zimnej i nieprzytulnej pościeli z mgły. Niektóre wysokie wieże, na przykład kościoła Matki Bożej Sosnowej czy Santa Maria del Mar, przez większą część nocy górowały nad morzem wilgotnej waty. Ale wszystkie dachy bez wyjątku, czy to na pałacach arystokracji, zamożnych posiadłościach czy na domach zwykłych mieszkańców, przez osiem–dziesięć godzin pozostawały przykryte warstwą mgły w dniach, kiedy nie padał deszcz. Ciemne, wąskie uliczki wokół Santa Maria, takie jak Ases, Cirera, Lliri czy Mosques, próbowały utopić dławiącą je mgłę w wodzie, której też miały w nadmiarze. Nawet zwierzęta, króliki i trzymany w sieniach drób, koty i psy, muły, osły i konie, w takie dni były niespokojne i poruszały się ostrożnie. Tylko kilka dachowców zebrało się na odwagę i próbowało się przebić przez mokrą, białą ścianę. O czwartej nad ranem, w ciemności, straż więzienna na placu Blat zaczynała ostatnią wartę na wąskim i wilgotnym dziedzińcu ponurego budynku, pogrążonym we mgle. Do najgłębiej położonego lochu nie docierała jednak ta niska chmura. Krople ściekające po ścianach musiały pochodzić z wcześniejszych mgieł, od lat przenikających cierpliwie przez grube mury, zmieszanych ze łzami rozpaczy więźniów, z wściekłości drapiących omszałe ściany. W kącie lochu, w miejscu, do którego schodziło się po kolejnych dwunastu schodkach, znajdowała się cela Andreu, niepokojąco oddalona od wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z życiem. Andreu nie był tego świadomy, ale już od dwóch dni czuwał, siedząc nieruchomo w jednej pozycji. Bez snu, w rozpaczy. Nie dlatego, że postanowił nie zasypiać, ale wyobrażał sobie, że jeżeli zamknie oczy, będzie tak, jakby się poddał, i wtedy oni skorzystają z okazji, żeby dorzucić kolejne oskarżenia albo przenieść go do jeszcze bardziej odosobnionego miejsca, albo zostawią go na zawsze pogrzebanego za życia w tych czterech ścianach z niskim sufitem, gdzie nie było czym oddychać. Bo Andreu już myślał o nich: oni, niebezpieczny, bezkształtny twór, ludzie, którzy mieli wystarczającą władzę, by decydować, kto ma umrzeć, a kto może jeszcze żyć; kogo należy odseparować od reszty, komu dać prawo do wolności… Wolność… To słowo budziło emocje. W imię wolności on i jego przyjaciele zaczęli rozprawiać o wierszach, o poezji, o rytmie, o pięknie, o powabnych liczkach i o sztuce, nasłuchując nowinek ze świata. To, co najlepiej zorientowani opowiadali o poetach niemieckich i angielskich, rozpalało w nich krew. Byli i tacy, którzy cytowali Goethego, choć go nigdy nie czytali. Wszystko to, w połączeniu z konspiracyjnym entuzjazmem, wywoływanym wśród bystrej młodzieży mieszczańskiej i plebejskiej skandalicznymi ideami rewolucjonistów francuskich – wolność, równość, braterstwo – sprawiało, że czuli przemożną potrzebę wyrażania się przez sztukę, żeby wszystkie te idee i konspiracyjny entuzjazm nie rozsadziły im serc. W przypadku Andreu i wielu innych młodych artystów szło to w parze z opozycją wobec skostniałych akademików. Andreu napisał już ze trzydzieści płomiennych wierszy, a niektóre z nich doskonale nadawałyby się na słowa patriotycznych hymnów na cześć wolności. Również pisał, bo jedno nie wyklucza drugiego, słodkie madrygały i krótkie poematy miłosne, żeby ulżyć sercu zatraconemu w miłości. Och, jakże piękne było życie, kiedy czuł, że ma je przed sobą! O, wolności!… Andreu, który nauczył się wyrażać swój entuzjazm w sekstynach, teraz przełykał ślinę, siedząc nieruchomo w celi przypominającej trumnę. Czuł się znużony. Wołał, płakał i błagał, a to dopiero drugi dzień w izolatce. Czy coś koło tego. Żaden z płomiennych hymnów na cześć wolności nie mógł mu teraz pomóc. Żaden subtelny miłosny poemat nie mógł go wyrwać z tej absurdalnej sytuacji, która wpychała go w nicość.

– Ej, ty. Musisz coś zjeść.

Strażnik więzienny podniósł latarnię i zaświecił prosto w otwarte oczy Andreu. Tak, w tych oczach jeszcze było światło. Strażnik wiedział z doświadczenia, że więzień bez woli życia bardzo szybko umiera. Ale też widział, jak kurczowo trzymają się życia ludzie, którzy przez wiele lat gniją na brudnej słomie w najgorszych celach, a jednak żyją.

– Ej, mistrzu! Co z tobą?

Andreu zobaczył przed sobą coś jasnego i ruchomego. I długą siwą brodę. I bezzębne usta, które otwierały się i zamykały, powtarzając, ej, mistrzu, chrapliwym, zwilgotniałym od przebywania w więzieniu głosem. Usłyszał to wszystko, zanim do niego dotarło, że to o nim mowa.

– Ja jej nie zabiłem.

– Słyszałem to już parę razy. Kogo nie zabiłeś?

Andreu wyjaśnił mu powoli, jakby wspominanie było wielkim wysiłkiem, że on nie zabił francuskiej śpiewaczki, że owszem, spędził z nią część nocy, ale później wyszedł i na tym koniec; że następnego dnia przyszli do domu i zapytali, czy on to Andreu Perramon, odpowiedział, że tak, i wtedy go zabrali, nie mówiąc, o co chodzi. A potem formalnie go oskarżyli, przesłuchali, przetrzepali jak materac, no i teraz siedzi w celi sam, chyba ze sto lat. Ej, a gdzie się podziali inni?

– Jacy inni?

– Taki Holender i jeszcze jeden, z Barcelonety, bardzo gadatliwy…

– Zostałeś odizolowany prewencyjnie.

– Co takiego?

– Słuchaj, nie masz nikogo?

– Co?… – Andreu przez chwilę się zastanawiał, zanim dotarł do niego sens słów starego.

– No, rodziny. Rodziców, braci…

– Mam ojca… Ale on jest bardzo stary, ten mój ojciec… Prawie nie wychodzi z domu. I przyjaciół. Prawda, że przysługuje mi obrona?

Strażnik zamilkł. Co miał powiedzieć. Popatrzył na chłopca z ciekawością i współczuciem, sam zaskoczony, że ma uczucia, które powinny były już dawno wyschnąć na pieprz.

– No, zjedz coś.

– Może ty byś mi pomógł? Jestem niewinny.

***

Stał wyprostowany jak struna w gabinecie na pierwszym piętrze w dawnym pałacu Generalitat. Lubił w wolnej chwili wyglądać przez balkon, tak jak teraz. Kiedy usłyszał, że lokaj otwiera drzwi, a przed progiem zatrzymują się czyjeś kroki, don Rafel delikatnie odsunął zasłonę, udając, że bardzo go zainteresował wóz przy kościele Sant Jaume, z którego wyładowywano właśnie beczki wina. Don Rafel postanowił stać tam, dopóki prokurator nie chrząknie. Wtedy odwróci się powoli i powie, och, drogi don Manuelu, nie słyszałem… ależ proszę, proszę wejść, niech pan nie stoi w progu. Ale ten bałwan don Manuel, że też ziemia nosi takich idiotów, nie chrząknął. Pewnie stał tam na środku pokoju, drapiąc się wiadomo po czym. W końcu don Rafel musiał się odwrócić, czerwony ze złości, ale z mocnym postanowieniem okazania cierpliwości temu podwładnemu, który w innych czasach miał czelność myśleć… naprawdę, myślał, że to on bardziej się nadaje na stanowisko prezesa niż don Rafel… Ale cóż, było, minęło. Chrześcijańskie miłosierdzie nakazuje zapomnieć.

– Och, nie usłyszałem, kiedy pan wszedł, don Manuelu! – Gestem wskazał mu krzesło po drugiej stronie biurka. – Ależ proszę, proszę dalej, niech pan nie stoi w drzwiach!

– Jak pan sobie życzy, jaśnie panie. – Za każdym razem, kiedy don Manuel d’Alòs musiał nazwać don Rafela jaśnie panem, przewracał mu się żołądek. A don Rafel o tym wiedział. I czuł satysfakcję.

– Pewnie pana zdziwił ten pośpiech, drogi don Manuelu – uśmiechnął się jaśnie pan – ale sprawa jest poważna. – Don Rafel podszedł do biurka, usiadł i uroczystym gestem położył dłonie na blacie, imitując w sposób doskonały, precyzyjny i wierny ulubiony gest Jego Ekscelencji Kapitana Generalnego.

– W moim zawodzie, jaśnie panie, człowiek jest przygotowany na niespodzianki. O co chodzi?

– Marie de l’Aube Desfiors.

– Ach! Właśnie nad tym pracujemy. Można powiedzieć, że nie zajmujemy się niczym innym.

Don Manuel d’Alòs pomyślał, że źle to wróży, bo on już zrobił swoje i prezes nie powinien się wtrącać, dopóki Trzeci Departament nie przedstawi wniosków. Przekraczał właśnie swoje kompetencje.

– Doskonale, doskonale. – Don Rafel chciał zrobić wrażenie wspaniałomyślnego. Zaczął mu wyjaśniać jak dziecku: – Co my tu mamy: zamordowana kobieta, prawda?

– Tak, jaśnie panie.

– Dwa tygodnie temu.

– Tak, jaśnie panie.

– Doskonale, doskonale. A ta kobieta to skowronek z Nar bony, prawda?

– Nie, jaśnie panie. Słowik z Orleanu.

Don Rafel rzucił okiem na leżący na biurku raport i uśmiechnął się do prokuratora.

– No właśnie. A wie pan, gdzie miała śpiewać później?

– Tak, jaśnie panie.

– Ach, tak? – Don Rafel poczuł się zbity z tropu.

– Tak, jaśnie panie. Sam mi to pan powiedział. Miała śpiewać przed królem i królową.

– Doskonale, doskonale. I mamy podejrzanego.

– Tak, jaśnie panie.

– Podejrzanego, który jest winny.

– Jeszcze się nie przyznał.

– Wiem. Kiedy policja zamierza go ponownie przesłuchać?

– Prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Rozprawa i tak nie odbędzie się przed końcem roku…

– Nie, don Manuelu. Nie ma mowy. Niech go przesłuchają jeszcze dzisiaj, niech jeszcze dziś wyciągną z niego przyznanie się do winy i niech sąd się rozpocznie jutro, najwyżej pojutrze.

– To niemożliwe. Procedura…

– Nie przyjmuję tego do wiadomości. Jest duże zainteresowanie – pokazał palcem sufit, nie mając na myśli pałacowego strychu, tylko wyższe instancje – by rozwiązać tę sprawę w sposób szybki i zdecydowany. Z dworem nie ma żartów, drogi don Manuelu, i my wszyscy, pan… ja, audytorzy Trzeciego Departamentu, cały Trybunał Królewski musimy udowodnić, że jesteśmy wiernymi sługami Jego Wysokości…

– Nie sądzę, by Jego Wysokość miał powody, by wątpić w naszą wierność, jaśnie panie.

– Nie chodzi o to, don Manuelu – użył poufałego, perswazyjnego tonu – czy jesteśmy wierni, tylko o dobitne zademonstrowanie tego przed Jego Wysokością. No i właśnie nadarza się znakomita okazja, by to udowodnić. Teraz pan rozumie?

– Zatem dedukuję, że nie będzie prośby o ułaskawienie? – Prokurator się ożywił, bo z profesjonalnego punktu widzenia procedura ułaskawienia zawsze wydawała mu się mętna.

– To nie nasza sprawa.

– W porządku, jaśnie panie.

– Doskonale, doskonale. I przypominam panu, don Manuelu, że dopóki ja będę cywilnym prezesem Trybunału,

drugim filarem Królewskiej Umowy – teraz wznosił palec teatralnym gestem, identyfikując się w pełni z własnym przemówieniem – nie chcę żadnych zamieszek w Barcelonie. Tacy ludzie jak ten Perramon muszą zostać usunięci z naszego społeczeństwa. – Tu spojrzał kątem oka, żeby sprawdzić, jaki wywarł efekt na podwładnym, bo jak szeptano na sądowych korytarzach, podwładny to wróg, tylko prowizorycznie zneutralizowany.

– Doskonale, doskonale, jaśnie panie.

 

Od tego momentu don Manuel d’Alòs, prokurator Departamentu Kryminalnego Trybunału w Barcelonie, niewykluczone, że przyszły cywilny prezes, znienawidził tamtego chłopca, zabójcę słowików, który przysporzył mu tylu kłopotów.

***

Tym razem chodziło już o przesłuchanie oficjalne, przyspieszone o pięć dni z powodu odgórnego polecenia. A to znaczyło, że morderstwo Francuzki wejdzie na wokandę przed sprawą spornych gruntów za murami, sprawą zawalenia się domu przy ulicy Perot lo Lladre, sprawą holenderskiego marynarza i sprawą kobiety, która zdemoralizowała trzy niewinne dziewczęta, przed wszystkimi pilnymi sprawami oczekującymi w Trzecim Departamencie na rozpatrzenie. Dlatego naczelny komisarz don Jerónimo Manuel Cascal de los Rosales y Cortés de Setúbal, przez wszystkich podwładnych, w Valladolid, Simancas, Méridzie i Ocañi niezmiennie nazywany Leches, czyli Chuj, zapewne dlatego, że przezwisko było krótsze niż Jerónimo Manuel Cascal de los Rosales y Cortés de Setúbal, zdecydował się na budynek więzienny bardziej dyskretny niż gmach sądu. Naczelnik więzienia Barcelony, Aragończyk z Egei, który przed objęciem obecnego stanowiska z powodzeniem zarządzał dwoma burdelami, wyznaczył pomieszczenie nazywane nie całkiem eufemistycznie salą tortur, bo w celi oskarżonego nie zmieściłyby się więcej niż dwie osoby, i to jeszcze zgarbione. Owe pomieszczenie było celą nieco większą niż pozostałe, ale podobnie jak one ciemną, wilgotną i cuchnącą. Ponieważ przesłuchanie miało oficjalny charakter, don Jerónimo Manuel Cascal et cetera, et cetera, i das Lei tes, alias Chuj, zadysponował, że ma w nim obowiązkowo uczestniczyć urzędnik, który będzie później zeznawał przed sądem. To była nowość, ale najwyraźniej otrzymał ścisłe instrukcje i naczelnikowi pozostawało tylko wzruszyć ramionami, w końcu to nie jego problem. Poprzestał na ustawieniu czterech krzeseł w celi, po czym zamknął się w swoim gabinecie pod pretekstem nawału pracy. Sekretarz notariusza zażądał czterech świec, bo w środku, jak twierdził, było ciemno, choć oko wykol. Do protokołowania zamiast biurka dostał deskę. Z grymasem niesmaku sekretarz, notariusz, prokurator i audytor przystąpili do obserwowania z bliska pracy naczelnego komisarza, a ten, wspomagany przez dwie przedludzkie kreatury, protoludzi z twarzą goryla, rozpoczął przesłuchanie od bicia na oślep. Przy pomocy tych dwóch milczących asystentów spod ciemnej gwiazdy don Jerónimo zaczął bić systematycznie. Najpierw pięścią w uszy, co powoduje natychmiastową utratę słuchu. Andreu usłyszał jak przez mgłę, że ktoś mówi otworzyłeś drzwi pokoju diwy, ty chuju! i odpowiedział nie, to nie ja, na co tamten não me lixes, nie wkurzaj mnie, jak nie ty, to kto? Naczelny komisarz z obrzydzeniem marszczył czoło, stosując po kolei ciąganie za włosy, kopniaki w nerki, uderzenie w wątrobę i przypalanie świecą – przeciw czemu nieśmiało zaoponował sekretarz, ponieważ brak świecy uniemożliwiał mu pracę – wewnętrznej strony stóp i dłoni, i upokarzające chwytanie wargi w dwa palce i wykręcanie do góry, aż wył z bólu i próbował się podnieść, na co jedna przedludzka kreatura pięścią wbiła go w krzesło, a ten drugi splunął w dłonie, zacierając je przed wymierzeniem ciosu, którym złamał podejrzanemu nos. A komisarz szybciej, má foda, kurwa, spieszy mi się, kolanem w dół brzucha i od tej chwili Andreu, ze zmasakrowaną twarzą, gotów był wziąć na siebie wszystkie Zbrodnie Ludzkości, przeszłe i przyszłe. I mówił tak, nie, nie, tak, wypluł ząb i znów odpowiedział tak na pytanie zadane mu przez drugiego audytora Departamentu Kryminalnego, don Marcellego Carbó, powtórzone dobitnie po hiszpańsku przez komisarza Lechesa-Chuja, jeszcze bardziej dobitnie po kolejnym uderzeniu, ty chuju, zbrodniarzu, jesteś zbrodniarzem, na co tamten odpowiedział tak, jak echo, i zamiast się zastanowić, jakie na siebie ściąga nieszczęście, w myślach skoncentrował się na pomieszczeniu. Po raz pierwszy od wielu dni widział ściany celi i uznał, że są odrażające. I tak przy nieocenionej pomocy Lechesa-Chuja i jego dwóch przedludzkich kreatur, na podstawie pytań zadawanych przez audytora, notariusz Trybunału Królewskiego sporządził w języku urzędowym, po hiszpańsku, zgodnie z odgórnym rozporządzeniem, taki mniej więcej protokół. Andreu Perramon, urodzony i zamieszkały w Barcelonie, z zawodu poeta (poeta? ja ci dam poetę, ty chuju!), bez konkretnego zajęcia, udał się do apartamentu w Hotelu Czterech Narodów, gdzie ofiara się zatrzymała, w celu kradzieży jej biżuterii. O, tutaj, Ramió (jaśnie pan cywilny prezes, z wyperfumowaną chusteczką przy nosie, czytał na głos w swoim gabinecie w Trybunale Królewskim zeznanie sporządzone dziesięć minut wcześniej na papierze przesiąkniętym krzykami i lękiem). Gdzie ofiara zatrzymała się w celu… i Ramió och, oczywiście, jaśnie panie, tu czegoś brakuje, proszę spojrzeć, już jest, brakowało przecinka. Już dobrze, proszę czytać dalej. I sekretarz uśmiechał się do don Rafela, ale sobie myślał, czego się czepia ten pieprzony jaśnie pan, i czytał dalej. Bez większych problemów dostał się do pokoju ofiary i już miał ukraść szkatułkę z biżuterią, gdy nagle ofiara zbudziła się z zasłużonego snu, w który zapadła, zmożona wysiłkiem, jakim był recital, który się odbył tamtego wieczoru w domu markiza de Dosrius, bardzo dobrze, Ramió, ładnie powiedziane, z zasłużonego snu. Sekretarz zarumienił się zdziwiony, bo don Rafel nie miał zwyczaju nikogo chwalić, i czytał dalej. (...)



Od 2 do 10000 znaków

Znajdź nas na Facebooku

Partnerzy

Subiektywnie o książkach
Dwumiesięcznik SOFA
Wydawnictwo Psychoskok
Wydawnictwo MG
Kuźnia Literacka
Zażyj Kultury
Fundacja  Polonia Union
Kulturalne rozmowy - Sylwia Cegieła
Sklep internetowy TylkoRelaks.pl
CoCzytamy.pl