„Pijackie fajerwerki”- fragment opowiadania ze zbioru „Bazar złych snów”

Obrazek artykułu
Najnowszy zbiór opowiadań Stephena Kinga - „Bazar złych snów” ukazał się w listopadzie. Nie każdy zdążył sięgnąć po lekturę, więc teraz na zachętę możemy przeczytać fragment jednego z opowiadań ze zbioru.

Fani grozy będą zachwyceni tym bardziej, że okazuje się, że King obdarzony jest wyjątkowym poczuciem humoru. Dowodem na to jest utwór „Pijackie fajerwerki” pochodzący ze zbioru „Bazar złych snów”, którego fragment możemy przeczytać już teraz

 

„Pijackie fajerwerki”, fragment:

Zeznanie Aldena McCauslanda

Policja hrabstwa Castle

Zeznanie przyjął komendant Andrew Clutterbuck

Obecna na przesłuchaniu także posterunkowa Ardelle Benoit, która dokonała zatrzymania

11.15–13.20

5 lipca 2015

 

Tak, można powiedzieć, żeśmy z mamą po śmierci taty dużo pili i wałkonili się na kempingu. To nie jest zabronione, co? Znaczy, gdy tylko człowiek potem nie siada za kółkiem, a myśmy tak nie robili. I mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby się obijać, bo wtedy byliśmy już, że tak powiem, bogatymi próżniakami. Kto by się spodziewał. Przecież tata całe życie był stolarzem. Mawiał o sobie, że jest „stolarzem wykwalifikowanym”, a mama zawsze dodawała „bardziej pijanym niż wykwalifikowanym”. Taki żart.

 

Mama pracowała w kwiaciarni Royce’a na Castle Street, ale cały etat miała tylko w listopadzie i grudniu – wieńce świąteczne, pogrzebowe zresztą też, to była jej specjalność. Wiecie, dla taty też zrobiła wieniec. Zawiązała na nim żółtą wstążkę z napisem OD TYCH, KTÓRZY CIĘ UMIŁOWALI. Prawie jak z Biblii, nie? Ludzie płakali, kiedy to zobaczyli, nawet ci, którym tata wisiał pieniądze.

 

Po szkole średniej zacząłem pracować w warsztacie Sonny’ego. Wyważałem koła, wymieniałem olej, łatałem opony. Dawniej tankowałem też paliwo, ale teraz oczywiście jest samoobsługa. No i trochę handlowałem trawą, nie ma co ukrywać. Dawno przestałem, więc za to mnie nie posadzicie, ale w latach osiemdziesiątych to był dobry interes, zwłaszcza w tych stronach. Wymiana z ręki do ręki, klient daje kasę i dostaje towar. Zawsze miałem za co wyjść na miasto w piątek i sobotę wieczorem. Lubię towarzystwo pań, ale od ołtarza trzymam się z dala, przynajmniej na razie. Jeśli o czymś marzę, to chyba tylko, żeby zobaczyć Wielki Kanion i być, jak to się mówi, dożywotnim kawalerem. Wtedy mniej jest problemów. Poza tym, muszę mieć oko na mamę. Wiecie, jak to mówią, najlepszym przyjacielem chłopca jest jego…

 

Przejdę do rzeczy, Ardelle, ale jeśli naprawdę tak ci na tym zależy, to daj mi mówić po swojemu. Kto jak kto, ale ty powinnaś rozumieć, że człowiek chce wyłożyć wszystko od początku do końca. Jakeśmy razem do szkoły chodzili, gęba ci się nie zamykała. Język lata jak łopata, mawiała pani Fitch. Pamiętasz ją? W czwartej klasie. Ale z niej był numer! Pamiętasz, jakeś jej gumę do buta włożyła? Ha!

 

O czym to ja? Kemping, tak? Nad jeziorem Abenaki.

 

To nic nadzwyczajnego, trzypokojowy domek, kawałek plaży i stara przystań. Tata kupił go zdaje się w dziewięćdziesiątym pierwszym, kiedy wpadła mu mała premia za jakąś robotę. Na pierwszą ratę nie wystarczyła, ale dołożyłem zyski z moich ziółek i było git. Dość tam obskurnie, przyznaję. Mama nazwała to miejsce Wylęgarnią Komarów i nigdy nie zrobiliśmy remontu, ale tata spłacał raty dość regularnie. Kiedy z jakąś zalegał, dorzucaliśmy się z mamą. Marudziła, że musi wydawać to, co zarobi na kwiatach, ale nie żeby tak na poważnie; od początku lubiła tam jeździć, mimo robali, przeciekającego dachu i całej reszty. Siadaliśmy na tarasie, robiliśmy sobie piknik i patrzyliśmy, jak życie się toczy. Już wtedy nie odmawiała poczęstunku sześciopakiem czy kawową brandy, chociaż w tamtych czasach piła raczej tylko w weekendy.

 

Domek spłaciliśmy na przełomie wieków i co w tym dziwnego? Stoi na brzegu od strony miasta – zachodnim – a oboje wiecie, jak tam jest, płytka woda, trzciny, krzaki i nic więcej. Wschodni brzeg jest ładniejszy, z dużymi domami, takimi, co to letnicy koniecznie muszą je mieć; wyobrażam sobie, że kiedy patrzyli na nasze slumsy po drugiej stronie jeziora, same chałupy, domki letniskowe i przyczepy mieszkalne, mówili między sobą, jakie to przykre, że tubylcy muszą żyć w takich warunkach, bez kortu tenisowego i w ogóle. Mogli sobie myśleć, co chcieli. Nam było dobrze. Tata łowił ryby z przystani, mama smażyła wszystko, co złapał, na opalanej drewnem kuchni, a po dwa tysiące pierwszym (może drugim) mieliśmy już wodę bieżącą i nie musieliśmy po nocy latać do wychodka. Mówię, było dobrze.

 

Myśleliśmy, że gdy już chałupę spłacimy, będzie trochę pieniędzy na remont, ale ni cholery; aż się dziwiliśmy dlaczego, bo przecież w tamtych czasach banki dawały pożyczki prawie każdemu, kto chciał coś budować, a tata miał stałą pracę. Kiedy umarł na zawał przy robocie w Harlow, to było w dwa tysiące drugim, baliśmy się z mamą, że jesteśmy spłukani.

 

– Nic to, jakoś se poradzimy – powiedziała – a jeśli przepuścił tę forsę na dziwki, nie chcę tego wiedzieć. – Stwierdziła jednak, że będziemy musieli sprzedać domek nad Abenaki, jeśli tylko znajdziemy kogoś na tyle stukniętego, że zechce go kupić.

 

– Zaczniemy go pokazywać ludziom na wiosnę – wymyśliła sprytnie – zanim się meszki wylęgną. Pasuje ci, Alden?

 

Powiedziałem, że tak, i nawet próbowałem chałupę nieco ogarnąć. Zdążyłem wymienić gont i najbardziej przegniłe deski na tarasie, kiedy pierwszy raz uśmiechnęło się do nas szczęście.

 

Mama odebrała telefon z firmy ubezpieczeniowej z Portlandu i dowiedziała się, dlaczego nie mieliśmy pieniędzy na dodatkowe wydatki nawet po spłaceniu domku i hektara ziemi, na którym stał. Tata nie chodził na dziwki; wszystko, co zaoszczędził, włożył w ubezpieczenie na życie. Może miał ten, no, jak to się nazywa, przeczucie. Dziwniejsze rzeczy są na świecie: deszcze żab, dwugłowy kot, co go widziałem na jarmarku hrabstwa Castle – potem miałem koszmary – czy ten potwór z Loch Ness. W każdym razie siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów spadło nam z nieba i wylądowało na naszym koncie w Key Bank.

 

To był Uśmiech Losu Numer Jeden. Dwa lata po tym telefonie, prawie co do dnia, nastąpił Uśmiech Losu Numer Dwa. Mama miała w zwyczaju raz w tygodniu po zakupach w SuperShopie Normiego kupować zdrapkę za pięć dolarów. Robiła to długie lata i nigdy nie wygrała więcej niż dwadzieścia dolarów. Aż tu nagle pewnego dnia w dwa tysiące czwartym trafiło jej się 27 na górze i 27 na dole w zdrapce Big Maine Millions i, Chryste Panie na rydwanie, zobaczyła, że taka para warta jest dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

 

– Myślałam, że się posikam – powiedziała. Powiesili jej zdjęcie w witrynie SuperShopu. Może to pamiętacie, było tam ze dwa miesiące. Co najmniej.

 

Okrągłe ćwierć bańki! To znaczy, po opłaceniu podatków jakieś sto dwadzieścia tysięcy, ale mimo wszystko. Włożyliśmy to w Sunny Oil, bo mama mówiła, że ropa zawsze będzie dobrą inwestycją, przynajmniej dopóki się nie wyczerpie, a tego to my nie dożyjemy. Nie mogłem się z nią nie zgodzić i rzeczywiście dobrze na tym wyszliśmy. To były złote lata giełdy, jak pewnie pamiętacie, i wtedy zaczęło się dla nas życie jak w Madrycie.

 

W tamtym czasie zaczęliśmy też ostro tankować. Czasem w domu w mieście, ale rzadko. Sami wiecie, jak sąsiedzi lubią plotkować. Naprawdę poszliśmy w ciąg, dopiero kiedy już prawie na stałe przenieśliśmy się do Wylęgarni Komarów. Mama odeszła z kwiaciarni w dwa tysiące dziewiątym, ja jakiś rok później powiedziałem „pa, pa” łataniu opon i wymienianiu tłumików. Potem właściwie nie mieliśmy już po co siedzieć w mieście, przynajmniej dopóki było ciepło; nad jeziorem nie mamy pieca, rozumiecie. W dwa tysiące dwunastym, kiedy zaczęły się nasze przejścia z tymi makaroniarzami z drugiego brzegu, przyjeżdżaliśmy do domku pod koniec maja i zostawaliśmy gdzieś tak do Święta Dziękczynienia.

 

Mama trochę przybrała na wadze – jakieś siedemdziesiąt kilo – chyba przez kawową brandy, nie bez powodu nazywają ją sadłem w butelce. Stwierdziła jednak, że i tak nigdy nie była typem Miss Ameryki czy nawet Miss Maine. „Jestem z tych dziewczyn, co to zimą grzeją, a latem ocieniają”, mawiała. Doktor Stone odpowiadał jej na to, przynajmniej dopóki nie przestała do niego chodzić, że jeśli nie odstawi Allen’s, będzie z tych dziewczyn, co to młodo umierają.

 

– Sama się prosisz o atak serca, Hallie – powiedział. – Albo marskość wątroby. Już masz cukrzycę typu drugiego, to ci nie wystarczy? Wytłumaczę ci w prostych słowach, co powinnaś zrobić. Po pierwsze, przestać pić, po drugie, zapisać się do AA.

 

– Ojeju! – powiedziała mama, kiedy wróciła. – Po takiej burze muszę się napić. Co ty na to, Alden?

 

Powiedziałem, że chętnie, więc wyszliśmy z krzesłami na koniec przystani, jak to często robiliśmy, i zalaliśmy się w pestkę, oglądając zachód słońca. Dobrze nam tam było, lepiej niż wielu. Zresztą, każdy musi od czegoś umrzeć, nie? Lekarze o tym zapominają, ale mama zawsze to wiedziała.

 

– Ten makrobiotyczny sukinkot pewnie ma rację – stwierdziła, kiedy wracaliśmy wężykiem do domku; późnym wieczorem, koło dziesiątej i oboje byliśmy pieruńsko pokąsani, chociaż wysmarowaliśmy się Deetem. – Ale przynajmniej odchodząc będę wiedziała, że żyłam. No i nie palę, a to przecie szkodzi najbardziej, każdy to wie. Dzięki temu może jeszcze trochę pociągnę, ale co będzie z tobą, Alden? Co poczniesz, jak umrę i pieniądze się skończą?

 

– Nie wiem, ale bardzo chciałbym zobaczyć Wielki Kanion.

 

Zaśmiała się i dała mi sójkę w bok.

 

– Moja krew. Z takim podejściem nigdy nie dostaniesz wrzodów. A teraz chodźmy się przespać. – I tak zrobiliśmy. Obudziliśmy się koło dziesiątej, a koło południa zaczęliśmy leczyć kaca Muddy Rudderami. Nie martwiłem się o mamę tak bardzo, jak pan doktor; myślałem sobie, że za dobrze się bawi, żeby umrzeć. No i traf chciał, że przeżyła doktora Stone’a. Pijany kierowca zabił go pewnej nocy na Pigeon Bridge. Można powiedzieć, że to ironia losu, tragedia albo że po prostu takie jest życie. Nie wiem, nie jestem filozofem. Dobrze choć, że nie wiózł swojej rodziny. I mam nadzieję, że regularnie opłacał ubezpieczenie.

 

No dobra, to jest tło sytuacji. Teraz przejdziemy do sedna.

 

Rodzina Massimo. I ta, za przeproszeniem, pierdolona trąbka.

 

Nazywam to Wyścigiem Zbrojeń na Święto Niepodległości. Na poważnie rozkręcił się w dwa tysiące trzynastym, ale tak naprawdę zaczął się rok wcześniej. Rodzina Massimo miała dom dokładnie naprzeciwko nas, duży, biały, z filarami i trawnikiem sięgającym do plaży, która była czyściutka, piaszczysta, nie kamienista jak nasza. W środku pewnie z tuzin pokojów. Może nawet dwadzieścia parę, jeśli liczyć domek gościnny. Swoją działkę nazwali Obóz Dwanaście Sosen, bo dookoła głównego domu rosły sosny, prawie jak ogrodzenie.

 

Obóz! Boziu drogi, toż to była prawdziwa posiadłość. I owszem, mieli kort tenisowy. Oprócz tego siatkę do badmintona i, z boku, kołek do rzutu podkową. Przyjeżdżali pod koniec czerwca, zostawali do początku września, a potem zamykali chatę na cztery spusty. Taki wielki dom, a dziewięć miesięcy w roku stał pusty. Wierzyć się nie chciało. Mama się jednak nie dziwiła. Stwierdziła, że my jesteśmy „bogaci z przypadku”, ale ci Massimo to prawdziwi bogacze.

 

– Tylko że ich pieniądze są brudne – powiedziała – i nie mówię tu o jakimś małym poletku marychy. Wszyscy wiedzą, że Paul Massimo ma POWIĄZANIA. – Zawsze tak to mówiła, wielkimi literami.

 

Pieniądze podobno pochodziły z Massimo Construction. Sprawdziłem tę firmę w Internecie, wyglądała na legalną, ale prowadzili ją Włosi, a siedzibę miała w Providence w Rhode Island. Jesteście gliny, więc resztę możecie sobie dopowiedzieć sami. Jak mawia mama, kiedy dodać dwa do dwóch, nigdy nie wyjdzie pięć.

 

Po przyjeździe Massimo wszystkie pokoje w dużym białym domu były zajęte, tyle powiem. Te w „domku gościnnym” też. Mama patrzyła na drugi brzeg, wznosiła za nich toasty swoim Sombrero czy Muddy Rudderem i mówiła, że namnożyło się tych Massimo jak mrówków.

 

Potrafili się bawić, co prawda, to prawda. Urządzali grille, ganiali się z pistoletami na wodę, młodzi śmigali na skuterach wodnych – mieli ich chyba z pół tuzina, w tak jaskrawych kolorach, że oczy bolały patrzeć. Wieczorami grali w futbol, zwykle było ich tylu, że mogli wystawić dwie drużyny po jedenastu, a kiedy robiło się za ciemno, żeby widzieć piłkę, śpiewali. Po tym, jak wywrzaskiwali te swoje piosenki, często po włosku, znać było, że sami lubili walnąć głębszego lub trzy.

 

Jeden miał trąbkę i przygrywał na niej, ot, takie ła ła ła, że oczy łzawiły. (...)

Od 2 do 10000 znaków

Znajdź nas na Facebooku

Partnerzy

Subiektywnie o książkach
Dwumiesięcznik SOFA
Wydawnictwo Psychoskok
Wydawnictwo MG
Kuźnia Literacka
Zażyj Kultury
Fundacja  Polonia Union
Kulturalne rozmowy - Sylwia Cegieła
Sklep internetowy TylkoRelaks.pl
CoCzytamy.pl