Pieprz w oczach czyli podśmiewajki - zbiór felietonów Aleksandra Janowskiego
Nie ucichły jeszcze podmuchy wydanych kilka miesięcy temu dwóch części powieści „Sandy”, a Aleksander Janowski odzywa się do czytelnika nową książką. „Pieprz w oczach czyli podśmiewajki” mogą trochę zaskoczyć tych, którzy znają Janowskiego, jako autora powieści kryminalnych i sensacyjno-obyczajowych. Dlaczego? Ponieważ tym razem jego książka nie przynosi kryminalnych zagadek, mafijnych porachunków, krwi i trupów. Najnowsza propozycja Janowskiego jest zbiorem zabawnych dialogów, toczących się między wykształconym Redaktorem, a panem Janem, reprezentantem przeciętnego obywatela III Rzeczypospolitej. Autor w lekki sposób wplata do rozmów na temat codziennego życia mieszkańców kamienicy refleksje na temat współczesnych zjawisk społecznych, obyczajowych i politycznych. Robi to z lekkością i humorem, który już trochę poznaliśmy, czytając jego powieści.
„Pieprz w oczach czyli podśmiewajki”, to publicystyka podana w atrakcyjnej, pełnej humoru formie.
DEMOKRACJA
- Markotny jakiś pan redaktor dzisiaj. Na pewno nieporozumienie międzymałżeńskie na tle współżycia…
- Ależ skąd, drogi panie Janie. Mam napisać felieton do pana ulubionego dziennika, a brakuje mi aktualnego tematu.
- Zły to ptak, co własne gniazdo kala…
- Ależ niczego nie zamierzam dziś krytykować ani oczerniać. Jestem w dobrym humorze, bo małżonka rosołu ani kotletów nie przypaliła. Ale…ale… Od kiedy to pan cytuje Pismo Święte?
- To moja Gieniuchna tak powiada. Wczoraj na tle różnicy poglądów o mało do rękoczynów miedzy nami nie doszło.
- Pan, panie Janie? Rękoczyny? Taki rycerski wobec kobiet?
- Gieniuchna, panie reaktorze….to jest inna inność.
- Nie wierzę.
- A jakże. Zamachnęła się na mnie ścierką, na szczęście, bo drugą rączkę patelnią zajętą miała. Ciężką. Nadwerężyłaby sobie kończynkę, biedactwo.
- A jakiż to był przedmiot dyskusji?
- No bo przypomniałem kochanej mojej, jak to trzydzieści lat temu z tej biednej Polski jej kuzyn wyjeżdżał z biletem w jedną stronę…
- To zupełnie jak ja moja siostra…przez Austrię … z zakazem powrotu.
- Widzi pan, panie redaktorze, jakie podobne są nasze polskie losy.
- Ale w końcu mamy teraz ten sam wymarzony ustrój i możemy swobodnie podróżować między Starą Ojczyzną i USA…Wielokrotnie i bez ograniczeń. Ale o co, w końcu, między wami poszło? Jesteście przecież takim zgodnym małżeństwem.
- Bo nieopatrznie powtórzyłem jej to, co pan redaktor mi po drugim dużym piwie kiedyś tłumaczył, że prawdziwa demokracja to jest niezwykle demokratyczna władza mniejszości, która pod pozorem reprezentowania większości, demokratycznie – jak najbardziej i owszem - wzięła za mordę…
- Ależ panie Janie. Ja nie używam tak drastycznych określeń.
- Istotnie, z pana redaktora to jest taki delikatesik, jak mawia do mojej Gieni mężata sąsiadka z naprzeciwka.
- Hm…hm…zbaczamy z tematu. I co na to Szanowna Małżonka?
- Powiedziała, że skoro sąsiadowi z naprzeciwka to nie przeszkadza…
- Ależ panie Janie! Ja o sprawach wyższego rzędu…o demokracji.
- Aaa…o tym. Drobiazg. Moja Gieniuchna mówi, że ta cała pana demokratyczna jak najbardziej i bez ogródek demokracja jest wtedy, kiedy taki prosty człowiek jak ona może kupić sobie bilet lotniczy w obie strony. W tamte i wewte. Taka nieuczona. Upraszcza wszystko. I o to poszło. O te uproszczenia. Bo zgodnie z teorią tego brodatego, o którym redaktor przy drugim kuflu opowiadał i go potem ze ściany niedawno zdjął… jeszcze przed malowaniem budynku…
- W obie strony! W te i wewte! Jakie to odkrywcze. Mogę cytować?
- Może pan. Gieniuchna się nie obrazi. I o byle co do sądu nie poleci.