Opinia
Kiedy widzimy białe skręcające się larwy , to w pierwszej chwili mamy najczęściej negatywne odczucia. Nieprzyjemne dla oka robaki, kojarzą się nam ze szkodnikami, czymś obrzydliwym. Są symbolem brudu i pasożytnictwa. Zdarza się, że dostrzeżemy w nich jednak coś interesującego. Niektóre przekształcą się w chrząszcze i piękne motyle, a inne są pożyteczne. Jak świat stary, Larwy lumpenproletariatu były, są i będą. Być może to ratunek dla ludzkości, białko na wagę życia? Tak jest też z bohaterami tej powieści. Pasożyty, nieciekawe typy, szkodniki. Tak bohaterów oceniamy w pierwszej chwili. Jak odpychające nas robactwo.
"Larwy lumpenproletariatu" to swoista metafora lokalnej społeczności. Każdy widzi egoistycznie tylko swoje problemy. W książce nie ma nazwy miasta, ulic. Możemy wnioskować, że akcja dzieje się w jakimś większym ośrodku, bo są tramwaje, autobusy miejskie. Ale to może być wszędzie. Czytelnik może zauważyć podobieństwa do swojego otoczenia, bo taki efekt prawdopodobnie zamierzała osiągnąć autorka. Wszędzie mamy jakieś garaże, piwiarnie, puby czy kebaby, blokowiska i dzielnice domków. Lokalne pijaczki dodają kolorytu na osiedlu. Często przez lata spotykamy tych samych ludzi siedzących pod sklepem i liczących grosze na flaszkę. Widzimy, ale zarazem nie dostrzegamy ich. Dopiero jak znikają na dłużej, coś nas zastanawia, przypominamy sobie, że był tu taki jeden gościu, twarz nalana, nos czerwony, ale go już nie ma. Co? Umarł? No tak, pijaczyna.