Rozmowom w Maisons-Laffitte od początku zamierzałam nadać charakter dokumentu. [..,] Chciałam, aby przetrwała ta ulotna chwila, kiedy Jerzy Giedroyc się otwiera, żartuje, jest serdeczny, żeby za chwilę zastygnąć w pozie, porównywanej do pomnikowej [...]; zatrzaskuje przyłbicę i osłoniwszy twarz, zasiada do swojej niestrudzonej pracy. Przyznaję, chciałam też pokazać, jak przez okamgnienie, krótkie jak atak żmii, wypada ze szpadą, żeby celnie ugodzić i natychmiast, zażenowany, statecznie się wycofuje. Tymi kłującymi ciosami zazwyczaj wykańczał każdy wizerunek, nawet najbliższych przyjaciół. Lubiłam myśl, że nie chodziło o dawanie upustu...