Jonas Jonasson- „Analfabetka, które potrafiła liczyć”

Obrazek artykułu
Pomyślmy tylko jak bardzo wyjątkowa musi być kobieta, pochodząca z południowoafrykańskiej dzielnicy nędzy, która w pewnym momencie swego życia zasiada do wspólnej kolacji z premierem Szwecji. Jonas Jonasson pozwoli nam poznać ją bliżej oraz spojrzeć na historie z troszkę innej strony. Fragment „Analfabetki, które potrafiła liczyć” przeczytać możemy już teraz.

Jonas Jonasson autor fenomenalnego „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął”, tym razem zapozna nas z Nombeko Mayeki, tylko na pozór zwyczajną kobietą, której przyszło urodzić się w południowoafrykańskiej dzielnicy nędzy. Mayeki najwyraźniej będąca oblubienicą szczęśliwej gwiazdy w pewnym momencie zasiądzie do stołu z samym premierem Szwecji, nim jednak do tego dojdzie zdąży poznać świat od każdej strony. Przecież Nombeko Mayeki, przywykła do rzeczy o których nawet nam się nie śniło.


Powieść „Analfabetka, które potrafiła liczyć” pozwoli nam zerknąć na historie poprzez nowy pryzmat, a zarazem doskonale się bawić. Akcja nawet na moment nie zwalania, stąd nie możemy liczyć, że zdołamy oderwać się od czytania. Wydawnictwo W.A.B już udostępniło powieść w sprzedaży, nim staniemy się jej posiadaczami możemy zagłębić się we fragmencie.



Fragment książki:


Adwokat nie odpierał tych zarzutów, zapomniał bowiem o rozprawie. Sama dziewczyna niechętnie się odzywała, przede wszystkim dlatego, że miała złamaną szczękę, co raczej nie nastrajało do rozmowy.

 

Natomiast sędzia wziął ją w obronę. Zganił pana van der Westhuizena za to, że miał w chwili wypadku co najmniej pięć razy więcej alkoholu we krwi, niż to dopuszczalne w ruchu drogowym. Wyjaśnił też, że czarnym wolno chodzić po rzeczonym chodniku, nawet jeśli to może się wydawać niestosowne. Jeśli jednak dziewczyna zatoczyła się na ulicę – a co do tego nie można mieć wątpliwości, gdyż pan van der Westhuizen pod przysięgą zeznał, że tak właśnie było – to wina w większym stopniu leży po jej stronie.

 

Wyrok nakazywał dziewczynie zapłacić panu van der Westhuizenowi pięć tysięcy randów za poniesione straty moralne oraz dwa tysiące randów za wgniecenia w karoserii jego samochodu.

 

Nombeko stać było na zapłacenie mandatu i pokrycie kosztów likwidacji całej masy wgnieceń. Stać ją było nawet na zakup nowego samochodu. Albo i dziesięciu. Była bowiem zdecydowanie zamożna, czego nikt ani w sali sądowej, ani nigdzie indziej nie miał powodu się domyślać. Jeszcze w szpitalu zdrową ręką skontrolowała, czy diamenty nadal znajdują się pod podszewką jej kurtki.

 

Milczała jednak nie tylko z powodu złamanej szczęki. Jakkolwiek by na to patrzeć, diamenty zostały skradzione. Nieboszczykowi, to fakt, ale jednak. Problem polegał również na tym, że były to właśnie diamenty, a nie gotówka. Gdyby pokazała jeden, zabrano by jej wszystkie i w najlepszym razie zapuszkowano za kradzież, a w najgorszym za współudział w kradzieży i zabójstwie. Krótko mówiąc, sytuacja była dość skomplikowana.

 

Sędzia uważnie przyglądał się Nombeko i z jej zatroskanej miny wyczytał coś zupełnie innego. Wyraził przypuszczenie, że dziewczyna pewnie nie ma z czego zapłacić kary. W zamian może ją odpracować w służbie pana van der Westhuizena, o ile pan inżynier zaakceptuje taki pomysł. Już kiedyś poszli z panem inżynierem na podobny układ i było to chyba satysfakcjonujące rozwiązanie?

 

Engelbrecht van der Westhuizen aż wzdrygnął się na wspomnienie trzech żółtków, których dostał na służbę. Tak czy siak, miał z nich jakiś pożytek. Zresztą czarnuch mógł być do nich całkiem pociesznym dodatkiem. Ale czy akurat ten nędzny okaz z pogruchotaną nogą, połamaną ręką i zmiażdżoną szczęką nie będzie mu tylko zawadzać?

 

– Chyba że za połowę pensji – powiedział. – Pan sędzia widzi, w jakim ona jest stanie.

 

Inżynier Engelbrecht van der Westhuizen zaproponował wynagrodzenie w wysokości pięciuset randów miesięcznie minus czterysta dwadzieścia za wyżywienie i nocleg. Sędzia wyraził zgodę.

 

Nombeko prawie wybuchła śmiechem. Prawie, bo cała była obolała. Sędzia grubas i kłamca inżynier właśnie zaproponowali, żeby przez ponad siedem lat pracowała za darmo. A to zamiast zapłacenia mandatu, zresztą niedorzecznego, biorąc pod uwagę powód jego wystawienia i wysokość, która stanowiłaby zaledwie nikłą część majątku dziewczyny.

 

Ale może ten układ stanowi rozwiązanie dylematu Nombeko? Wprowadzi się do tego całego inżyniera, wydobrzeje, po czym zwieje, kiedy uzna, że nadeszła odpowiednia pora na wizytę w Bibliotece Narodowej w Pretorii. Została przecież skazana na służbę, a nie na więzienie.

 

Była skłonna zaakceptować propozycję sędziego. Postanowiła jednak wywalczyć sobie dodatkowe sekundy do namysłu i zaczęła się z nim droczyć, mimo bolącej szczęki.

 

– To daje nam osiemdziesiąt randów miesięcznie netto – powiedziała. – Zanim spłacę dług, będę musiała przepracować u inżyniera siedem lat, trzy miesiące i dwadzieścia dni. Czy panu sędziemu nie wydaje się, że to zbyt surowa kara dla osoby, która została potrącona na chodniku przez kogoś, kto z uwagi na ilość alkoholu we krwi nie powinien nawet wyjeżdżać na ulicę?

 

Sędzia oniemiał. Dziewczyna nie tylko się odezwała. Ona się też poprawnie wysławiała. Oraz kwestionowała złożony przez inżyniera pod przysięgą opis zdarzenia. Obliczyła wymiar kary, zanim ktokolwiek obecny na sali w ogóle zdążył o tym pomyśleć. Powinien upomnieć dziewczynę, ale zbyt ciekawiło go, czy dokonała poprawnych obliczeń. Zwrócił się do protokolanta, który po kilku minutach potwierdził, że „no tak, faktycznie może to być siedem lat, trzy miesiące i… tak… dwadzieścia dni czy coś koło tego”.

 

Engelbrecht van der Westhuizen pociągnął łyk z brązowej buteleczki na lek przeciwkaszlowy, którą miał zawsze przy sobie; przecież nie mógł publicznie popijać brandy. Uzasadnił to nasileniem się objawów astmy wskutek szoku po tym potwornym wypadku.

 

Dzięki lekarstwu od razu poczuł się lepiej.

 

– Zaokrąglijmy w dół – powiedział. – Siedem lat wystarczy. A wgniecenia w samochodzie można przecież wyklepać.

 

Nombeko tymczasem doszła do wniosku, że woli już kilka tygodni u tego Westhuizena niż trzydzieści lat w zakładzie karnym. Wiadomo, biblioteka musi poczekać i wciąż dzieli ją od niej porządny spacer, a na takie nie wyrusza się ze złamaną nogą. Pomijając już całą resztę. W tym otarcia stóp, które pojawiły się podczas tych pierwszych dwudziestu sześciu kilometrów.

 

Krótka przerwa nie zaszkodzi, pod warunkiem że inżynier znów jej nie potrąci.

 

– Dziękuję, jakiż pan hojny, panie inżynierze van der Westhuizen – powiedziała i tym samym zaakceptowała wyrok sądu.

 

„Inżynier van der Westhuizen” musi wystarczyć. Nie zamierzała zwracać się do niego baas.

 

* * *

Zaraz po rozprawie Nombeko wylądowała w samochodzie obok inżyniera van der Westhuizena. Jechał na północ. Jedną rękę trzymał na kierownicy, w drugiej ściskał flaszkę brandy. Jej zapach i kolor były takie same jak lekarstwa na kaszel, którego zażywał podczas procesu.

 

Wszystko to wydarzyło się 16 czerwca 1976 roku.

 

Tego samego dnia młodzież szkolna w Soweto wyszła na ulice, by wyrazić swoje niezadowolenie z ostatniego pomysłu rządu, który już i tak słabą edukację nakazał prowadzić w języku afrikaans. Młodzi uznali, że łatwiej się czegoś nauczyć, gdy się rozumie nauczyciela. I że tekst jest bardziej przystępny dla odbiorcy, jeśli da się go przeczytać. Dlatego – twierdziła młodzież – nauczanie powinno być nadal prowadzone po angielsku.

 

Miejscowa policja z zainteresowaniem wysłuchała tych argumentów, po czym uzasadniła decyzję rządu w charakterystyczny dla południowoafrykańskich władz porządkowych sposób: otwierając ogień. Prosto do demonstrantów.

 

Dwudziestu trzech z nich zginęło dość nagłą śmiercią. Następnego dnia policja przedstawiła kolejne argumenty, wysyłając helikoptery i pojazdy opancerzone. Nim rozrzedził się dym, zgasło kilkaset istnień ludzkich. Wydział Edukacji Miasta Johannesburga mógł dzięki temu obniżyć dotacje dla Soweto, tłumacząc się deficytem uczniów.

 

Wszystko to ominęło Nombeko. Została przecież wzięta przez państwo do niewoli i była w drodze do domu swojego nowego pana.

 

– Daleko jeszcze, panie inżynierze? – zapytała ot tak, żeby coś powiedzieć.

 

– Nieszczególnie – odparł inżynier van der Westhuizen. – Nie odzywaj się bez potrzeby. Wystarczy, jak będziesz odpowiadać na pytania.

 

Z tego inżyniera Westhuizena było niezłe ziółko. O tym, że jest kłamcą, Nombeko dowiedziała się już w sądzie. Że jest alkoholikiem, zrozumiała podczas ich wspólnej podróży samochodem. Poza tym był oszustem w swoim fachu. Zupełnie nie znał się na pracy, którą wykonywał, a na szczycie utrzymywał się dzięki kłamstwom i wykorzystywaniu ludzi, którzy wiedzieli więcej od niego. Byłby to może nieistotny detal, gdyby inżynier nie odpowiadał za supertajny i epokowy projekt. To właśnie Westhuizen miał uczynić z Republiki Południowej Afryki atomowe mocarstwo. Całą operacją kierowano z ośrodka badawczego Pelindaba, położonego ponad godzinę drogi na północ od Johannesburga.

 

O tym Nombeko oczywiście nie mogła wiedzieć. Kiedy jednak zbliżali się do biura inżyniera, po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana, niż pierwotnie sądziła.

Akurat skończyła się brandy, gdy dotarli do zewnętrznych straży obiektu. Po uprzednim okazaniu dokumentów mogli wjechać przez bramę za wysokie na trzy metry ogrodzenie pod napięciem dwunastu tysięcy woltów. Kolejnego piętnastometrowego odcinka pilnowało dwóch strażników z psami. Prowadził on do wewnętrznej bramy i następnego wysokiego na trzy metry ogrodzenia podłączonego do takiej samej liczby woltów. Dodatkowo ktoś przemyślnie zaminował teren wokół ośrodka między trzymetrowymi płotami.

 

– To tu odpokutujesz swoje winy – oznajmił inżynier. – I to tu będziesz mieszkać, żebyś nie zwiała.

 

Ogrodzenie pod napięciem, strażnicy z psami i pole minowe to parametry, których Nombeko nie uwzględniła w sądzie.

 

– Całkiem przytulnie – powiedziała.

 

– Znów gadasz niepytana – upomniał ją inżynier.

 

* * *

 

Południowoafrykański program zbrojeń nuklearnych wystartował w 1975 roku, rok przed tym, jak inżynier van der Westhuizen po pijaku potrącił czarnoskórą dziewczynę. Istniały dwa powody, dla których siedział wtedy w hotelu Hilton i żłopał klipdrift, aż go stamtąd grzecznie wyproszono. Pierwszym był jego nałóg. Inżynier potrzebował przynajmniej jednej butelki brandy dziennie na rozruch. Drugim – jego zły humor. Oraz frustracja. Właśnie napomniał go premier Vorster. Narzekał, że upłynął już rok, a postępów nie widać.

 

Inżynier próbował przekonać go, że jest inaczej. Zapoczątkowano przecież wymianę z Izraelem. Wprawdzie zainicjował ją sam premier, obecnie jednak do Izraela wędrował uran, a wracał tryt. Dwóch izraelskich agentów na stałe rezydowało w Pelindabie w związku z projektem.

 

Owszem, premier nie miał zastrzeżeń do współpracy z Izraelem, Tajwanem i pozostałymi krajami. To z wytwórstwem był problem. A właściwie tak się wyraził:

 

– Nie chcemy od pana kolejnych wyjaśnień. Ani nowych umów o współpracy. Chcemy, do jasnej cholery, bomby atomowej, panie van der Westhuizen. A potem kolejnych pięciu bomb atomowych.

 

* * *

 

Podczas gdy Nombeko zadomawiała się za podwójnym ogrodzeniem Pelindaby, premier Balthazar Johannes Vorster wzdychał w swoim pałacu. Od świtu do nocy miał urwanie głowy. Najbardziej palącą sprawą na jego biurku była kwestia sześciu bomb atomowych. A co, jeśli ten pochlebca Westhuizen nie jest właściwym człowiekiem do wykonania zadania? Gada i gada, ale nic z jego gadania nie wynika.

 

Vorster psioczył na cholerne ONZ, na komunistów w Angoli, na Sowietów i Kubańczyków, którzy wysyłali tabuny rewolucjonistów na południe Afryki, oraz na marksistów, którzy przejęli już Mozambik. No i na to przeklęte CIA, które zawsze musiało wszystko zwęszyć, a potem nie potrafiło trzymać gęby na kłódkę.

Niech to wszyscy diabli! – taki był pogląd B.J. Vorstera na świat.

 

Naród jest w niebezpieczeństwie teraz, wróg nie będzie czekał, aż inżynier raczy łaskawie ruszyć tyłek.

 

Droga premiera na szczyt była kręta. Pod koniec lat trzydziestych, jeszcze jako młodziak, zainteresował się nazizmem. Spodobały mu się metody niemieckich nazistów, według których rozróżniali ludzi. Dzielił się tym poglądem ze wszystkimi, którzy chcieli go słuchać.

 

Wybuchła wojna. Pechowo dla Vorstera ówczesny Związek Południowej Afryki przyłączył się do aliantów (jako część Imperium Brytyjskiego), a naziści pokroju Vorstera zostali do końca wojny internowani. Już na wolności Vorster był bardziej ostrożny; ani wcześniej, ani później sympatyzowanie z nazistami nie spotykało się z aprobatą.

 

W latach pięćdziesiątych Vorster był szanowanym obywatelem. Wiosną 1961 roku, gdy na świat przyszła Nombeko, awansował na stanowisko ministra sprawiedliwości. Rok później on i jego policjanci złowili najpaskudniejszą z rybek – terrorystę z Afrykańskiego Kongresu Narodowego, Nelsona Rolihlahlę Mandelę.

Mandelę skazano – jakżeby inaczej – na dożywocie i zesłano na wyspę za Kapsztadem, by tam zgnił. Vorster liczył, że nastąpi to dość szybko.

 

Podczas gdy Mandela gnił, jak zakładano, w najlepsze, Vorster dalej piął się po szczeblach kariery. Na ostatnim etapie pomógł mu skomplikowany przypadek pewnego Afrykanina, który trochę przeholował. System apartheidu zakwalifikował mężczyznę jako białego. Być może jednak popełniono błąd, bo wyglądał raczej na kolorowego. W związku z tym nie pasował ani tu, ani tu. Rozwiązaniem wewnętrznych rozterek mężczyzny okazało się wbicie noża w brzuch poprzednika B.J. Vorstera, i to piętnaście razy.

 

Tego, który był biały i jeszcze jakiś, zamknięto w klinice psychiatrycznej. Spędził w niej trzydzieści trzy lata, nigdy nie dowiedziawszy się, do jakiej rasy właściwie przynależy. I tam też zmarł. W odróżnieniu od premiera z piętnastoma ranami kłutymi, który wprawdzie miał pewność co do tego, że był biały, ale zmarł od razu.

 

Kraj potrzebował nowego premiera. Najlepiej jakiegoś twardziela. Odpowiednim człowiekiem okazał się były nazista Vorster.

 

Jeśli chodzi o politykę wewnętrzną, Vorster był zadowolony z tego, co osiągnął wraz ze swoim narodem. Dzięki nowej ustawie o terroryzmie każdego można było nazwać terrorystą, dowolnie długo jego lub ją przetrzymywać w areszcie, podając jakiekolwiek powody. Albo i nie podając.

 

Innym udanym projektem było wprowadzenie bantustanów – po jednym dla każdej z grup ludności murzyńskiej. Oprócz Khosa, których było tak wielu, że przyznano im dwa. Wystarczyło zagnać do kupy określony rodzaj czarnuchów, odebrać im południowoafrykańskie obywatelstwo i przyznać nowe, właściwe dla danego regionu. Ktoś, kto nie jest już Południowoafrykańczykiem, nie może przecież dochodzić południowoafrykańskich praw. Proste.

 

Jeśli zaś chodzi o politykę zagraniczną, sprawy szły zdecydowanie bardziej opornie. Reszta świata nieustannie wykazywała brak zrozumienia dla ambicji kraju. Okropnie krytykowano na przykład przyjętą w Republice Południowej Afryki zasadę, że ten, kto nie jest biały, taki już pozostanie.

 

Eksnazista Vorster był jednak całkiem zadowolony ze współpracy z Izraelem. Fakt, to Żydzi, ale w wielu przypadkach, podobnie jak Vorster, niezrozumiani przez świat.

 

Niech to wszyscy diabli, pomyślał znów B.J. Vorster. Co też kombinuje ten patałach Westhuizen?

 

* * *

 

Od 2 do 10000 znaków

Znajdź nas na Facebooku

Partnerzy

Subiektywnie o książkach
Dwumiesięcznik SOFA
Wydawnictwo Psychoskok
Wydawnictwo MG
Kuźnia Literacka
Zażyj Kultury
Fundacja  Polonia Union
Kulturalne rozmowy - Sylwia Cegieła
Sklep internetowy TylkoRelaks.pl
CoCzytamy.pl