"Diabeł umiera w Hawanie” – fragment

Obrazek artykułu
Książka Macieja Stasińskiego „Diabeł umiera w Hawanie”, ukazała się w maju tego roku. Jeżeli jeszcze nie zdążyliśmy jej nabyć teraz możemy przeczytać wciągający fragment, który zachęci nas do lektury.

Fragment, którym możemy się cieszyć pochodzi oczywiście z książki Macieja Stasińskiego „Diabeł umiera w Hawanie”, która ukazał się nakładem Agory. Nigdy wcześniej na pewno nie było nam dane przyjrzeć się z tak bliska jednej z najbardziej rozpoznawalnej w ostatnich latach grupy muzycznej.

 

Fragment książki:


Uciszanie

 

„Trabajo si, samba no!” – każe skandować tłumowi na wiecu Fidel Castro. Ludzie posłusznie krzyczą i już po kilku minutach śpiewają i tańczą, nie przestając opiewać znoju pracy i potępiać zabawy.

Dowcip ten jest oklepany, i do tego z błędem, bo samba przecież nie jest muzyką Kuby, ale zawiera ważną prawdę. Dla Kubańczyków muzyka i taniec są sokiem życia w stopniu dla Europejczyków czy Amerykanów niezrozumiałym i niedostępnym. Kto wie, czy nie dzięki temu przeżyli pół wieku komunizmu.


Kubańscy muzycy i kubańska muzyka są żywym świadectwem zwycięstwa ducha nad materią. Dowodem, że to, co człowiek w sobie nosi i kocha, może więcej niż to, co nosi na sobie i musi. Że kultura zwycięża politykę, wolność – doktrynę, życie – ideologię. Przykłady chybionego i nieskutecznego zamachu na ducha, wolność i kulturę przychodzą czasem z nieoczekiwanej strony. Oto w 2004 roku władze Stanów Zjednoczonych odmówiły wjazdu na rozdanie nagród Grammy grupie nominowanych Kubańczyków. Dlaczego? „Z uwagi na bezpieczeństwo” USA. Legendarny pieśniarz Ibrahim Ferrer z Buena Vista Social Club, wirtuoz fortepianu Chucho Valdés oraz Adamito Valdés, Barbarito Torres, Guillermo Rubalcaba i grupa Ignacio Pineiro reprezentowali bowiem kraj uznawany przez Amerykę za dyktaturę wspierającą terroryzm, a takie kraje są karane sankcjami przez kraj reprezentujący wolny świat.

Doprawdy, trudno wymyślić bardziej idiotyczne i przeciwskuteczne użycie argumentu wolności przeciw niewoli.


Komunistyczny dyktator Fidel Castro musiał się na wyspie klepać z uciechy po udach, że jankescy imperialiści po raz kolejny strzelają sobie samobója. Jego minister spraw zagranicznych wymachiwał na konferencji prasowej w Hawanie amerykańską odmową wiz i triumfalnie bronił „szlachetnej muzyki” padającej ofiarą „politycznej walki”. A wywołany do odpowiedzi, zmuszony do upokarzającej deklaracji 77-letni Ibrahim Ferrer bezradnie pytał dziennikarzy: „Jaki tam ze mnie terrorysta?”.


Bezmyślność administracji USA polegała na tym, że chcąc dokuczyć dyktatorowi, uradowała go niezmiernie. Dokuczyła za to ludziom, którzy swoją sztukę latami pielęgnowali wbrew dyktaturze, a ku pokrzepieniu rodaków w kraju i na wychodźstwie. Zrobiła krzywdę ludziom, dla których muzyka jest ostoją kultury narodowej oraz znakiem nadziei i tożsamości. Władze USA zabroniły wjazdu muzykom, których uwielbiają i Amerykanie, i imigranci kubańscy pospołu niecierpiący Castro. Zraziły do siebie Kubańczyków przychylnych Amerykanom, a reżimowi Castro dały do ręki broń przeciw sobie w postaci argumentu, że antykomunistyczne zacietrzewienie je zaślepia i odbiera rozum.


Nikczemność reżimu Castro była jednak jeszcze większa niż amerykańska głupota. Bo „szlachetna muzyka” kubańska, która za sprawą Buena Vista Social Club od końca lat 90. ubiegłego wieku rzuca na kolana ludzi na świecie, do niedawna była na Kubie skazana na zapomnienie, a muzycy ją wykonujący – prześladowani. Son, danzon, rumba, bolero – sama sól ziemi kubańskiej – były wyklęte, a najwięksi artyści żyli w nędzy dlatego, że tak kazał dyktator ludowy. Reżim się ocknął z doktrynalnego stuporu dopiero, kiedy dosłownie zbankrutował po rozpadzie ZSRR i odkrył, że tępił żyłę złota. Pozwolił więc na kontrolowany eksport tej sztuki, a artystom na wyjazdy zagraniczne, choć zabierał im większość dolarowych honorariów. Dziś najwięksi kubańscy muzycy są rozrywani na świecie i w jaskini wroga – w USA, grają w najlepszych klubach Nowego Jorku, Los Angeles, salach koncertowych Londynu, Madrytu, Paryża i Berlina, na festiwalach w Montreux, nagrywają dla najlepszych firm płytowych.


Tak oto muzycy cudem przywróceni do życia wciąż szamoczą się między głupotą a podłością. Pociecha w tym, że przed knutem dyktatury zdołała się obronić muzyka. Głupota administracji jej nie zagrozi. Wyklęta muzyka zwyciężyła, gdy kilka lat temu odnalazły się po latach rozłąki i zagrały razem prawdziwe smoki fortepianu: Bebo Valdés i Chucho Valdés, ojciec i syn, emigrant i wyspiarz. Przemogli nie tylko lata rodzinnej rozłąki, ale zasypali ideologiczne okopy, jakie przez pół wieku dyktatura zdołała wykopać pomiędzy tymi, którzy wyjechali, i tymi, którzy zostali. Ich spotkanie, trasa koncertowa oraz płyta „Juntos para Siempre” z 2008 roku wzięły w nawias, niczym epizod, pół wieku uporczywych prób zniszczenia kultury kubańskiej. Podobne zwycięstwa życia i twórczości nad ideologicznym dogmatem i dyktatem powtarzały się na Kubie od samego początku, tj. od rewolucji 1959 roku.

(…)

Od 2 do 10000 znaków

Znajdź nas na Facebooku

Partnerzy

Subiektywnie o książkach
Dwumiesięcznik SOFA
Wydawnictwo Psychoskok
Wydawnictwo MG
Kuźnia Literacka
Zażyj Kultury
Fundacja  Polonia Union
Kulturalne rozmowy - Sylwia Cegieła
Sklep internetowy TylkoRelaks.pl
CoCzytamy.pl