100 lat przez pół wieku

Obrazek artykułu
Wywiad z Wojciechem Pieleckim, autorem książki „Faceci na karuzeli”.


- Wychynąłeś z niebytu i od razu odwinąłeś się mocnym uderzeniem - ponad 700-stronicową książką „Faceci na karuzeli”. Co robił przez trzydzieści lat uznany polski reporter, wymieniany w encyklopediach, obdarowany licznymi nagrodami, m.in. Pruszyńskiego,Wańkowicza, Bruna, jeden ze stu najwybitniejszych w XX wieku według Antologii Mariusza Szczygła? Dlaczego nagle po swej książce „Czyściec mężczyzn” zamilkłeś?


- Uwiodła mnie pasja redaktorska. Najpierw założyłem wydawnictwo książkowe „Reporter”, potem prasowe „Extra Media”. Po latach różnych uzależnień chciałem być wreszcie samodzielny i w miarę wolny. Wydałem ponad pięćdziesiąt cudzych książek, w tym kilkanaście reporterskich, założyłem ponad trzydzieści gazet lokalnych. Nie było czasu na własny reportaż: na jazdy po kraju, spotykanie się z ludźmi i ich losami. Ale żyłka reporterska pozostała. Dlatego też najpierw bezwiednie, a potem coraz bardziej świadomie, obserwowałem los pewnej mazurskiej gminy, a poznałem ją ponad pół wieku temu. W końcu, gdy pozbyłem się swoich biznesów, pomyślałem, że moja wiedza o tej mazurskiej ojczyźnie układa mi się w pewną książkową całość. I wpadłem w panikę. Bo co to by miało być? Reportaż? Nikogo przecież nie uprzedzałem, że zbieram jakiś materiał do książki, ba, wielu informacji nie byłem już w stanie zweryfikować, poza tym pozyskiwałem je przy okazji - jako sąsiad, znajomy, przyjaciel, klient w sklepie i... przyjaciel proboszcza. A przecież posiadłem pewną rzetelną wiedzę o losie konkretnych ludzi. I wtedy przypomniała mi się rozmowa z Ryszardem Kapuścińskim, który na jednym z warsztatów dla młodych reporterów tak im powiedział: „Ja niczego w trakcie podróży nie notuję. Słucham. Historie i ludzie, warte zapamiętania, pozostają we mnie na trwałe i samoistnie ożywają w trakcie pisania. Często nieważne staje się też to, co jest konkretnie nazwane, a liczy się wyłącznie prawda konkretnego miejsca i czasu”.




Doznałem więc swoistego olśnienia. Pobłogosławiłem w myślach Ryszarda, recenzenta mojej pierwszej książki „Każdy ma swój labirynt”, i... przychyliłem się do jego koncepcji opowieści reporterskiej. I tak powstała książka fiction-non fiction „Faceci na karuzeli”, gdzie czytelnik odnajdzie najdrobniejsze sprawdzalne elementy opisywanej rzeczywistości, ale gdy chodzi o tajniki dusz moich bohaterów, to już nie. Mają zmienione imiona i nazwiska oraz różne konteksty. Nie mogłem bowiem wystawiać ich na sztych lokalnej opinii publicznej, a siebie na ostracyzm miejscowej społeczności, w której od pewnego czasu żyję prawie na stałe... Ale książka jest prawdziwa. Mój przyjaciel proboszcz, gdy przeczytał ją we fragmentach, bezbłędnie rozpoznał pierwowzory, a na koniec uraczył mnie komplementem chyba: - Jakbyś był w konfesjonale... - Nie ma co kryć, wiedza księdza proboszcza też się tej opowieści przydała...


- No, właśnie... Jej główny bohater nazywa się Wojciech Marcin Grabski. Ma twoje imiona. Co chciałeś tym osiągnąć?

- Po mojej przedostatniej książce „Czyściec mężczyzn”, swoistym preludium dla „Facetów”, niektórzy domyślali się, że jej główny bohater, Krzysztof Jaźwiec, to mój alter ego. Ale ja skrzętnie uciekałem od potwierdzania tych przypuszczeń, bo nikt nie lubi publicznej wiwisekcji. Ale tu postanowiłem bardziej się obnażyć, również dlatego, żeby dać stempel wiarygodności opowiedzianym historiom.


- Grabski, tak jak i ty, jest warszawiakiem, a nie Mazurem. Wsiąka jednak w gminę Wejsuny zrządzeniem losu, które wydarza się w Meksyku. I osiedla się w niej na stałe. Na koniec zostaje nawet jej wójtem. Ty nim nie jesteś?

- Nieee... (śmiech). Tego byłoby już za dużo. Ale faktem jest, że mi to kiedyś proponowano, tylko... trzeba mieć w niej stałe zameldowanie. A ja nadal mam warszawskie. Grabski natomiast wójtem został, bo to było logiczne następstwo jego drogi życiowej - aż do czasu osiedlenia się na Mazurach powodowanej karuzelą niespodziewanych zdarzeń.


- Doszliśmy więc w ten sposób do tytułowej karuzeli...

- Tak. „Życie jest karuzelą” - powiedział mi kiedyś w rozmowie na dworcu PKS w Szczytnie pewien zagadnięty przeze mnie pasażer PKS. Ta banalna w gruncie rzeczy konstatacja dobrze oddaje - jak sądzę - klimat i charakter tej opowieści: życie jest bowiem karuzelą, na której kręcimy się wokół siebie i innych, powodowani rozlicznymi przypadkami, często tak zdumiewającymi, jakby były tylko dla nas przeznaczone. A faceci (oni głównie) mają szczególną do nich skłonność. Może dlatego, że świadomie prowokują los (z wzajemnością), kiedy nadarza się taka okazja. A może trzyma się ich po prostu swoisty samczy fatalizm. Może zresztą jedno i drugie...


- Ale obok tytułu głównego znajdujemy jeszcze dwa: „Sto lat niezwykłych” i „Księga Wejsun”. Co one oznaczają?

- Główne historie dzieją się w latach 1994-2006, ale korzeniami sięgają początków XX wieku. To taka epicka opowieść o konkretnych czasach i ludziach, ich wzajemnych relacjach i psychologicznych uwikłaniach, również w historię. Nie ukrywam, że jestem wielbicielem powieści „Sto lat samotności” Gabriela Garcíi Márqueza, stąd u mnie „Sto lat niezwykłych”, a kilka odniesień wprost do tej książki czytelnicy znajdą bez trudu. To taki nadtytuł. Rzecz, jak tam, dotyczy bohaterów z jednej miejscowości, stąd też „Księga Wejsun”. Trochę jak „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk, bo metodę narracji przyjąłem dość podobną. To z kolei taki podtytuł. No i tytułowi „Faceci na karuzeli” wzięli się od wspomnianego pasażera z dworca PKS w Szczytnie. Te trzy elementy tytułu książki to takie skrzywienie redaktora gazet, żeby artykuł zaciekawiał i od razu było jak najwięcej wiadomo.


- Miejscowość Wejsuny, jak powiedziałeś, leży na Mazurach. Co się w niej kryje takiego ciekawego?

- W Wejsunach, jak w soczewce, skupia się historyczno-współczesny los Mazur. Ta wieś to konglomerat kulturowy i narodowościowy, powstały po przesiedleniach powojennych ze Wschodu i z centralnej Polski, wzbogacony o wszelkie domieszki ze świata, starający się żyć, po latach konfliktów na tle pochodzenia, wreszcie spokojnie i w zgodzie. Ale i ta wyjątkowa społeczność ma swoje mroczne tajemnice...

Tu się znów powołam na wielki autorytet literacki. Tym razem Melchiora Wańkowicza. Dzięki niemu ponad 50 lat temu, po przeczytaniu „Na tropach Smętka”, zostałem reporterem i zainteresowałem się Mazurami, z którymi wcześniej nie miałem nic wspólnego. I tak trafiłem na Wejsuny (w rzeczywistości nazywają się inaczej), gdzie kilkanaście lat później osiedliłem się najpierw weekendowo, a teraz coraz częściej na stałe. Muszę więc zachować nazwę wsi i gminy dla siebie, bo chciałbym spokojnie w niej jeszcze pożyć.


- Aż taka jest ta opowieść bulwersująca?

- W jakimś sensie tak. Bo jak napisałem we wstępie, wzorując się zresztą na Oldze Tokarczuk, ta moja opowieść to „Wielka Podróżprzez dziesiątki granic,setki życiorysów,jedno jezioro i jeden bunkier, nie licząc pewnego małego bagna,opowiedziana przez Zmarłych i Żywych,Prawdziwych i Nieprawdziwych,a przez Autora opisana metodąMOZAIKOWĄMelchiora Wańkowicza,która wymaga tyleż FAKTÓW,co IMAGINACJI,będącej naturalnym darem człowieka piszącego –pragnącego skupić ŻYCIE, jak w soczewce,dla refleksji i wzajemnego zrozumienia”.

Osią dramatyczną tej opowieści jest próba zdobycia  bunkra z II wojny światowej, który - jak wyrzut sumienia - tkwi nad pobliskim jeziorem, niezdobyty fizycznie i mentalnie. Kilku zaś prominentnym mieszkańcom gminy szczególnie zagraża. Są tam bowiem ukryte kompromitujące ich dokumenty z czasów Werwolfu. Bohaterowie tej opowieści - z tego powodu właśnie - uczestniczą w różnych dramatycznych wydarzeniach w kraju i na świecie, będąc współczesnym ucieleśnieniem „potomków” Smętka, złożonym jednak z konfliktów różnorodniejszych niż dawniej, bo układających się nie na prostej osi Mazur - Niemiec, ale Wejsuny - Reszta Świata.

W tej książce podważam przy okazji zdecydowanie propagandowe tezy Wańkowicza o jednorodności Mazurów w zderzeniu z żywiołem pruskim, pokazując ich losy bardziej skomplikowane niż u Mistrza. Na przykład miłość Mazurki i Niemca, przyszłego pilota Luftwaffe, wyszkolonego zresztą w Dęblinie przez przyjaciela jego ojca, Polaka, z którym walczyli wspólnie na Bałkanach. Idąc dalej w czasy współczesne, już bez odniesień do Wańkowicza, podważam mit antysemityzmu na polskiej prowincji. Opisuję przyjaźń od dzieciństwa dwóch chłopaków, których rozdzieliła nagonka 1968 roku. Jeden został lata później polskim śledczym, a drugi pilotem izraelskim. Rozbijam, jak sądzę - na przykładzie gminnym - kolejny propagandowy mit, tym razem Polski powojennej, według zacietrzewionej prawicy, wyłącznie czarno-białej. Pokazuję zmowę milczenia, dla wzajemnego przetrwania, między oficerem UB i WOP, żołnierzem Werwolfu, później zachodnioniemieckim agentem, i Mazurką - ewangeliczką, przyjaciółką katolickiego proboszcza, z którym wiele lat później robi wspólne interesy w spółdzielni zielarskiej na parafialnym gruncie. Wreszcie wchodzę w sferę erotyczną swych bohaterów (zwolennicy teorii o ideologii LGBT+ mnie zagryzą), starając się delikatnie nakreślić zawiłości życiowe byłego komendanta powiatowego policji i palestyńskiego fedaina, którzy spotkali się w Wejsunach dziwnym zrządzeniem losu (ta tytułowa karuzela!) i... pokochali! Opis ich pierwszego zbliżenia w paśniku nad jeziorem był dla mnie trudną próbą ekspresji, ale chyba udaną. Tak samo jak opis pierwszego zbliżenia Teresy, dyrygentki orkiestry strażackiej, chcącej w dzieciństwie zostać papieżem, a została tylko ministrantką (tu się wściekną na mniej ortodoksi w sukienkach), z synem głównego bohatera, Kamilem, będącym po traumie w domu dziecka. W przeciwieństwie do poetyckiego obrazu pierwszej fizycznej czułości tych dwojga, rzeczywistość „bidula” opisałem w sposób niezwykle realistyczny, brutalny nawet. Bo poznałem ją naprawdę okiem reportera...

„Faceci na karuzeli” są więc chyba jednak reportażem! Choć nim nie są, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zresztą wszystko jedno, jak ich zwać. Są dla mnie z pewnością SUMĄ PRAWDY O POLSCE, która ma się nijak do propagandy rządzących. Zwłaszcza ta gminna prawda. A ostatni rozdział - „Rustapielka” (może Bułhakow by się go nie powstydził?) - pokazuje ją w podobnym krzywym zwierciadle, że albo przysiąść i płakać, albo śmiać się do rozpuku. Pisałem go, nie wiedząc, że kilkanaście miesięcy później kabaret Neo-nówka w skeczu „Wigilia 2022” zabrzmi podobnie, choć zdecydowanie mniej aluzyjnie.


- Czy to jest książka polityczna?

- Nie, ona jest psychologiczna. Polityka oczywiście odciska na losach bohaterów swoje piętno. Przez sto kolejnych lat: od konfrontacji Mazurów z państwem pruskim, potem III Rzeszą, przez czasy PRL do współczesnych. Ale to jest optyka pojedynczego człowieka i jego najbliższych, a nie elaborat historyczny. A pomieszanie wątków jest takie samo, jak na karuzeli życia: są raz sieriozne, raz śmieszne, a kiedy indziej jak z sennego marzenia czy bajki. Wszystko zależy od bohatera i zdarzeń, w których uczestniczy. Nie sądziłem, pisząc ją, że będzie aż tak współczesna. Kończy się na roku 2006, ale przez jej pryzmat można zobaczyć już rok 2023.

- Gdzie ją można dostać?

- W księgarniach internetowych. Wydałem ją sam, przy pomocy Ridero, inteligentnego systemu, pomagającego takim, jak ja, którzy natykają się na rozleniwione pańcie z wydawnictw, myślące głównie o kolejnej kawie i papierosie oraz (na przykład) o tatuażach i mięśniach pewnego młodego pisarza, co jest głównym atutem w jego rozmowach z redaktorką. Ja otrzymałem od niej na odchodne: „Niech się pan tak dalej dobrze trzyma”. I zaległa cisza. Trwała pół roku, pomimo moich monitów. Pańcia się nie odezwała. Tak, jak zresztą inne. Wydałem więc sam, co chciałem, i piszę następną opowieść; „Okno”. Tym razem już wprost o mnie, bez owijania w bawełnę.


Rozmawiał: Marek Stefański


* WOJCIECH PIELECKI. W 2014 roku przez Radę Programową „Antologii Polskiego Reportażu” (Hanna Krall, Elżbieta Sawicka, Małgorzata Szejnert) został uznany za jednego ze 100 najwybitniejszych polskich reporterów XX wieku (tom II).

Jest autorem 10 książek reportażowych. Są to m.in. „Każdy ma swój labirynt”, „Słoneczniki Leny Kotus”, „Pogoda dla biedaków”, „Polski łącznik”, „Sąsiedzi Pana Boga” oraz „Demony Białego Domu” (razem z Piotrem Gabryelem) i „Czyściec mężczyzn”.

Spośród nagród dla reporterów zdobył nagrody imienia Juliana Bruna (dla najzdolniejszego polskiego dziennikarza do 30 roku życia), Ksawerego Pruszyńskiego i Melchiora Wańkowicza (również za książki powyżej). Nagród w konkursach na reportaż (pierwszych, drugich i trzecich) w latach 1970-91 - sporo. Swoje reportaże drukował w miesięczniku „Reporter”, który założył, oraz w „Kulturze”, „Tu i Teraz”, „Kontrastach”, „Tygodniku Kulturalnym”, „Prawie i Życiu”, „Zarzewiu”, „Na przełaj”, „Dookoła Świata”.

Wszystko to działo się do 1992 roku. Potem, jako reporter i trochę pisarz, zamilkł. Tych 30 lat „przerwy technicznej” zaowocowało teraz opowieścią „Faceci na karuzeli”.

 


Od 2 do 10000 znaków

Znajdź nas na Facebooku

Partnerzy

Subiektywnie o książkach
Dwumiesięcznik SOFA
Wydawnictwo Psychoskok
Wydawnictwo MG
Kuźnia Literacka
Zażyj Kultury
Fundacja  Polonia Union
Kulturalne rozmowy - Sylwia Cegieła
Sklep internetowy TylkoRelaks.pl
CoCzytamy.pl